TYLKO TYLE

sobota, 31 marca 2012

SPOTKANIA PO LATACH - wiersze

Wiersze powstają pod ciśnieniem emocji. Tak jest zawsze. A emocje bywają różne, bo różne są ich źródła. Byłam kiedyś uczennicą liceum w Gdyni. Ten czas pozostał wspomnieniem. Dobrym. Mimo że pod skrzydłami mojej siostry najstarszej nie było mi łatwo. O niej i naszych relacjach nie umiem napisać. Były toksyczne. Co innego szkolny świat. Ale... Zaraz po maturze wyjechałam z Gdyni. Koleżeńskie więzi się porwały, pochłonęło nas życie. Po wielu latach w gronie tych, co pozostali na miejscu, urodził się i zaczął działać komitet organizacyjny koleżeńskich spotkań. Pierwszy raz zobaczyliśmy się wszyscy, no... prawie wszyscy po 26 latach. Oni... W ciągu minionego czasu spotykali się w sposób naturalny. Życie większości toczyło się, jeśli nie w Gdyni, to na Wybrzeżu. Byli blisko, pod ręką. Ja oddalona, żyłam wspomnieniami. Udało mi się być na kilku kolejnych spotkaniach, nie na wszystkich, niestety... Przeżywane emocje spróbowałam zawrzeć w wierszach. Pisałam je będąc w różnych nastrojach, mieszały się we mnie sentymentalny liryzm i ironiczny sarkazm. Wyszło, jak wyszło...

Tyle lat minęło

wychyleni ku sobie
ze swoich światów równoległych
na jedną chwilę wstępujemy
do Heraklitowej rzeki
pieszcząc złudną nadzieję
że nic się nie zmieniło
a my wciąż piękni dwudziestoletni

fleszem spojrzeń niedowierzająco
omiatamy wzajem swoje twarze
wciągamy jak banderę uśmiech
maskujący kod sygnałowy
i reanimujemy wiarę
że tworzymy wspólnotę
bo chodziliśmy do tej samej budy

stado ptaków przelotnych
dziobiemy pospołu
pokruszony chleb wspomnień

2005

Co ja tu robię

osaczona rozgwiazdami uśmiechów
stawiam ostrożne kroki
wśród gorączkowych powitań

kaskadami spływają słowa
a wpatrzone w siebie źrenice
lśnią odkurzoną młodością

w dodekafonii dźwięków
i przestrzeni ruchomych obrazów
krzyżują się sygnały

ja – brzoza radiotelegrafistka
odbieram i wysyłam odpowiedzi

obrzeżami myśli przemyka cień smutku
co ja tu robię skoro jego nie ma

nieśpiesznie zrzucam skórę
kibica – outsidera

wtopiona w tło
tkam wraz z innymi materię wspomnień
kolorowy patchwork

gorliwe potwierdzenie
że byliśmy

2005

Sabat czarownic

spotkałyśmy się
choć los rzucił nas w cztery strony świata
wędrujemy teraz pętlą czasu
tam i z powrotem

słowa jak serie z szybkostrzelnych dział
rozpryskują się między nami
zapadają w krótkie chwile ciszy
sączymy wino śmiech i łzy na przemian

chłoniemy przyśpieszony kurs historii tyle się zdarzyło
chwile szczęścia i traumy losu narodziny i śmierci
dorosłe dzieci i wnuki
i mężczyźni

ach ci mężczyźni tacy wspaniali i tacy nieudani
miłość i samotność
i znowu łzy
każda płacze do swego lustra

a potem znowu śmiech
tamte wagary – pamiętasz
chcesz dam ci przepis na śledzie
pod pierzynką

czas zatoczył pętlę
znów mamy niegdysiejsze naście lat
a ciemne warkocze zmagają się
z dzisiejszą siwizną

za rok znów musimy się spotkać
przyrzekamy solennie

i każda wraca
w swoje koleiny

2008

piątek, 30 marca 2012

ICH DWOJE



***
Co dzień
toczą swoje małe potyczki
ze wskazówkami zegara
lecz ich życie to czas miniony
nieistniejący

długo zatrzymują wzrok
patrząc wstecz
i drepczą w miejscu

mówią sobie
jeszcze tylko kawałek

***
Idą przez park
swym codziennym szlakiem
i patrzą

przymglone zaćmą oczy jeszcze widzą
jak w ślad za słońcem
po zielonej trawie
rozchodzi się rozchodnik

przenikliwy zapach kwitnących akacji
przywołuje tamte czerwce

dłoń szuka dłoni
jak kiedyś

***
Jak z balkonu z okna autobusu
na przystanku spojrzenie i uśmiech
sfruwają do rycerza w siwej zbroi

spod gołębiej przyłbicy rozbłyskują oczy
gęstnieje sieć zmarszczek
jak odbita w wodzie

do zakurzonej szyby przykładają dłonie
tajemny ambigram w geście pożegnania

jakby ktoś jechał na wojnę
tymczasem wróci
już za chwilę
z torbą pełną jabłek

dwoje starych ludzi
w drodze

***
Czasem przystają
i zapominają czas

jego śmiech znów brzmi
tak młodo
ona rozplata warkocze

w lustrach swych oczu
widzą siebie sprzed lat
wirujących w tańcu
na zielonej łące

ciepło dłoni wygładza zmarszczki
palce łagodnie rzeźbią
zapamiętane kształty

taka byłaś taki jesteś
smakują zatrzymaną chwilę
Romeo i Julia bez-wieczni

BYŁ CZAS

Był czas, gdy odwiedzałam Łomianki. A wcale mi do nich nie tak blisko. Tam, w Domu Kultury na ulicy Wiejskiej, brałam udział w warsztatach literackich. Poznałam grono osób, z którymi nadal utrzymuję przyjacielskie kontakty. Brałam także udział w Turnieju Jednego Wiersza. Raz nawet udało mi się być jego laureatką. W 2006 roku, jesienią, podczas III Łomiankowskiego Turnieju Jednego Wiersza prezentowałam swój tekst „Ich dwoje”. Jury, któremu przewodniczył wtedy Aleksander Nawrocki, przyznało mi pierwszą nagrodę. Nie powiem, było miło. Tym bardziej, że wraz ze mną wyróżnieni zostali także Ewa Beata Mościcka i Jacek Rostocki. 
Czas mijał. Grupa uczestnicząca w warsztatach, a potem także w zmaganiach turniejowych, powoli się rozpłynęła.Każdy powrócił do swego świata. Później, spotykaliśmy się parę razy, żeby sobie pogadać. Ale to wszystko. Tylko z Ewą i Jackiem zrealizowałam jeszcze projekty spotkań autorskich – w Aninie, w Bibliotece na Trawiastej, w Warszawie w kawiarni „ONA”, a także z dziećmi w Centrum Zdrowia Dziecka i młodzieżą w Ośrodku „Helenów”.
Był czas… który minął.


czwartek, 29 marca 2012

KRYMINAŁY, KRYMINAŁY

Czytałam je pasjami. Od dawna. Pożerałam wprost. Swego czasu – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – ukazywały się z rzadka. Wydawnictwa, na przykład Iskry i Czytelnik, miały swoje  kryminalne serie wydawnicze. Trawiła mnie gorączka oczekiwania, kiedy rzucą na lady księgarń coś nowego i zobaczę charakterystyczne okładki – czarną ze znakiem Srebrnego Klucza albo pomarańczowo-barwną  z sylwetką Jamnika. Kupowałam, czytałam, potem odnosiłam do antykwariatu. Książki Agaty Christie i innych zachodnich autorów były rzadkością. W okresach posuchy łykałam nawet seryjne opowiadania polskich autorów, z milicją obywatelską w tle. Wydawane cyklicznie w postaci zeszytów w niebieskich okładkach, z hasłem „07 zgłoś się”, i sprzedawane w kioskach Ruchu. Ja się zgłaszałam. Biegałam też po warszawskich antykwariatach, aby te lepsze tytuły zdobyć „z odzysku”. Dawnych albo przegapionych wydań wypatrywałam na pchlich targach. I czasem się udawało. 
Czytając dla rozrywki, wspinałam się na kolejne szczeble wtajemniczenia. Pierwszy był Conan Doyle z jego Sherlockiem Holmesem, jeszcze w liceum. Potem nadszedł czas Agaty Christie. Ale zainteresowanie dla fabuły obfitującej w tajemnice istniało we mnie od dziecka. Zresztą, wtedy każda książka była tajemnicą, odkrywała przede mną swój świat, czasem bliski i znany, innym razem daleki, egzotyczny, fascynujący.   
W jakimś momencie Agata Christie zdawała mi się "trącić myszką", więc rzucałam się na innych autorów. Nastał czas Simenona z jego Maigretem. Potem „czarny” kryminał spod znaku Raymonda Chandlera i Dashiella Hammeta. Klasyczny kryminał noir. Pojawił się też sensacyjno-przygodowy i szpiegowski Alistair Mc Lean. Z pewnym zainteresowaniem czytywałam jeszcze Forsytha. Aż wszystko zaczęło się zmieniać. Rynek wydawniczy się otworzył. Nastąpił zalew literatury sensacyjnej wszelkiego autoramentu. Sama też ulegałam zmianie. Wszystkiego było za dużo, agresywnie biło w oczy jaskrawymi okładkami. Odrzuciło mnie. Zalewająca księgarnie nowa sensacja zdawała się przerastać moje zdolności percepcyjne. A może bardziej pochłaniała mnie wtedy praca? Poza kryminałami czytywałam przecież wiele innych rzeczy. Nie tylko literaturę piękną, także zawodową. Niekiedy sama pisywałam artykuły do pism pedagogicznych. 
Dla relaksu wracałam jednak znów do znanej, eleganckiej i... bezpiecznej Agaty Christie. Kompletowałam jej dorobek, książki stoją wciąż na półce. Łącznie z autobiografią. Urodziłyśmy się w tym samym dniu, tylko lata nas dzielą. No, i środowisko, w jakim wzrastałyśmy. Może dlatego ją lubię, czuję wręcz duchowe z nią pokrewieństwo. Odświeżałam sobie znane tytuły i czytałam te książki, do których wcześniej nie miałam dostępu. W końcu pochłonęłam całą Agatę i... wzięłam rozbrat z literaturą kryminalną.
Nagle, po latach, znów odkryłam coś „kryminalnego” dla siebie. Stieg Larsson i jego trylogia Millenium, to było coś! Fascynujący bohaterowie, autentyzm tła społeczno-obyczajowego i zbrodnie mrożące krew w żyłach. Idąc dalej za ciosem weszłam ponownie w świat kryminału, tym razem szwedzkiego. I tak przerobiłam całego Henniga Mankella. Przeczytałam serię z detektywem Wallanderem. I nie tylko. Zachwyciłam się postacią Wallandera, niemal się z nim identyfikuję. Ostatnio zaś wraz z Donną Leon poznaję tajemnice Wenecji. Jednak jestem "kryminalistką".

środa, 28 marca 2012

GENIUSZ - teraz wiersz

Po niedawnym żartobliwym opowiadaniu teraz wiersz. Pod tym samym tytułem "Geniusz"

pojawił się znienacka
choć to nie była karczma Rzym
mój geniusz

spełnię każde twoje życzenie
szepnął
tylko poproś

chcę być 
powiedziałam sącząc ostatnią kroplę wina
tak chcę być 
piękna i młoda

spojrzał na mnie 
otaksował wzrokiem
trochę zdziwionym i westchnął

a mnie nagle ścisnęło coś
chyba w żołądku
a w głowie zawirowało
i przez chwilę jakby mnie
nie było

z niebytu wydobył mnie
czyjś chrapliwy głos
no jesteś
odezwał się ten geniusz

zawsze już będziesz
piękna i młoda
patrz

dotknęłam swojej twarzy
była dziwnie gładka
i chłodna

a po drugiej stronie lustra
ujrzałam ją
lalkę barbie

poniedziałek, 26 marca 2012

GENIUSZ - opowiadanko

Jakiś czas temu na portalu literackim Fabrica Librorum" JacAr Rostocki wymyślił taki rodzaj zabawy literackiej. Podał temat "geniusz", napisał wiersz i zachęcił nas, mnie i Ewę M., do podjęcia wyzwania. Wiersz lub opowiadanie.
Przy czym tytułowy "geniusz” miał znaczenie kogoś w rodzaju cudotwórcy albo złotej rybki. Miał spełniać życzenia.
W słowniku jest tak: Geniusz – od genius, w mitologii rzymskiej duch opiekuńczy, anioł stróż, bóstwo opiekujące się człowiekiem albo miejscem. I oto moje opowiadanie :D

Szłam wolno przez osiedlowy park podziwiając jesienne sumaki. Tuż za sobą usłyszałam jakiś cichy szmer. I ten głos.
- Spełnię wszystkie twoje życzenia…
Obejrzałam się zaniepokojona. Świr jakiś, czy co?
- Jestem… geniusz… Twój duch opiekuńczy.
Coś zaświtało mi w głowie. Geniusz? Aha! No, wiem…
Przyjrzałam mu się uważniej. Był jakiś taki bez wyrazu. Poczułam się dziwnie. Nie wyglądał ani na ducha, ani opiekuńczego, ani tym bardziej na geniusza. Właściwie, to sama nie wiem, jak taki geniusz powinien wyglądać, więc nie będę się czepiać. Eugeniusz to wiem, znałam jednego. Dosyć wredny.
- O czym marzysz, powiedz.
Jakby na przekór niepozornej posturze głos miał ładny - głęboki, melodyjny, męski.
Jeszcze nie wierzyłam, a już przebiegałam myślami połacie moich marzeń. Dużo tego. Wszystkich przecież nie spełni… Zdecydowałam.
- Chcę być poetką.
W tym momencie geniusz przyjrzał mi się uważnie. Z pewną podejrzliwością...
- Poetką? – powtórzył. Aha, poetką…I jakoś tak, ciągle na mnie patrząc, zaczął się nagle zmieniać na twarzy. Bladł i czerwieniał. A oczy robiły mu się coraz większe.
Co jest? Co z nim. Co on się tak zastanawia?
- Heh, przepraszam, ale… to... nie twoim jestem geniuszem - wyjąkał.
- Nie moim???
No, kurczę! To on nawet nie potrafi rozpoznać, czyim jest geniuszem? Ślepak jeden!
Miał skruszoną minę i patrzył żałośnie. A co mi tam. Palant! Głupek nie geniusz!
Ukłonił się niezręcznie i zaczął się oddalać. Widziałam jeszcze, jak sięgnął po papierosy, ale nie mógł odpalić, zapalniczka mu się zacięła, niemocie.
Za chwilę już go nie było.
Był i się zmył.
Gdzie poszedł? Nie wiem. A! coś mnie tknęło. Może... do tego poety z Łomianek… Ale, gdzie Rzym, gdzie Krym…
Jednak niech mi się tu więcej nie pokazuje! Bo jak go spotkam, to mu nos rozkwaszę. Albo jeszcze coś więcej. I niech potem patrzy sobie w lustro. Też mi rzymski geniusz!
Poszłam swoją drogą.
Jesienne sumaki nadal ociekały złotem i czerwienią burgunda. Burgunda. Tak, to jest myśl. Muszę się napić wina.
I na pewno napiszę wiersz.
Zobaczysz, ty… geniuszu! Tfu!

ZAKAMARKI PAMIĘCI

Pod niebem

w spokojne majowe wieczory płynie przestworzem
ten głos niesiony echem
dalekiego dzieciństwa

szeptane ustami starych kobiet skupionych
kręgiem słowa unoszące się w niebo
od kapliczki nad jeziorem

… módl się za nami…

granatowa przędza wieczoru
spowijała ulicę ławeczkę i dom
pod niebem pełnym gwiazd
i małą dziewczynkę z oczyma otwartymi
szeroko

od jeziora ciągnęło chłodem
powracały do domów milczące kobiety
wtulone w wełniane chusty
ciągnęły za sobą echo

… za nami…
… za nami…
… za nami…

2004

Z zakamarka pamięci

powiew wiatru doniósł
daleki odgłos bębna

idą już idą

tupot bosych pięt o bruk uliczki
żeby tylko zdążyć na rynek
koniecznie zobaczyć

co roku tak samo

sunie korowód płockiej kompanii
po bruku miasteczka
wije się powoli w szpalerze ciekawskich

nie widzi nie słyszy gawiedzi
zapamiętały w swej roli bębnista
wysoko wyrzucane ręce biją w taraban
nadają rytm zmęczonym krokom

kłonią się lite srebrem i złotem sztandary
z uczepionymi do szarf dziewczynkami w bieli
figury świętych na barkach mężczyzn
ocierają pot z czoła
wysokie głosy kobiet ciągną wytrwale
słowa pieśni

idą do Skępskiej Panienki
po cud – wiary? nadziei? miłości?

blisko coraz bliżej
jeszcze tylko w wodzie jeziora
ochłodzą stopy
zawieszą wzrok na wieży kościoła
westchną – to już

w słońcu września
wkroczą w cień krużganków
i dalej przed ołtarz
aby paść w pokorze
żeby stał się…

tak szli
pamiętam
a oni? czy nadal pamiętają
po co

2009

sobota, 24 marca 2012

AUTOLUSTRACJA

czyimkolwiek jest dziełem Boga czy przypadku
świat leży daleko na wschód od edenu
jednak nie wyruszałam
na bitwy

liżąc czarne rządki liter
ginęłam na paryskiej ulicy
z urwisem o imieniu Gavroche 
jak mały Nemeczek drżałam z zimna
dla Placu Broni
tropem Holdena Caulfielda
buszowałam w zbożu
by na skraju przepaści ratować
innych
nie siebie

choć nieobce były mi pragnienia
first we take Manhattan
then we take Berlin
tkwiłam w miejscu

mijały mnie dzieci-kwiaty i aksamitne rewolucje
a ja słuchając Wysockiego Dylana Cohena
powtarzałam za Galileuszem
a jednak się kręci

byłam tylko
nauczycielką

piątek, 23 marca 2012

Z GŁUPIA FRANT

W październiku minionego roku znalazłam się przypadkiem w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu, w szacownej siedzibie Związku Literatów Polskich. Trwał właśnie ostatni dzień Festiwalu Poezji, poświęcony w zamierzeniu młodej poezji. Swój najnowszy dorobek prezentować mieli Paweł Łęczuk, Karol Samsel i Miłosz Kamil Manasterski. Przewidywany był także turniej jednego wiersza. Siedziałyśmy z Wandą i Izą w dużej, ale pustawej sali.
Nadszedł czas turnieju. Organizatorzy byli gotowi. Prowadzący, Zbigniew Milewski, przedstawił jurorów, a spoglądając na trzymaną w ręku listę, zachęcił, by się jeszcze zapisywać. Sala troszkę się zapełniła. Uczestnicy? Widzowie? Zobaczymy.
Nic to, że w pewnym momencie zgasło światło. Krótka chwila zamieszania i stwierdzenie – wysiadł system - nie zahamowały biegu zdarzeń. Było jeszcze dość wcześnie i przez okna docierało światło dnia. To wystarczyło, turniej się potoczył, prezentacje trwały. Występowały nieznane mi młode osoby, w tym nastoletnia córka poety prowadzącego (zdobyła później turniejową nagrodę), i Paweł Garnecki, weteran podobnych imprez.  Uczestników było w sumie czternaścioro. Nie za dużo, jak widać. W naszych otwockich konkursach zwykle osiągaliśmy dwudziestkę.
Prowadzący znów zaapelował, jeśli po występie ostatniej osoby zapisanej na liście ktoś chciałby się jeszcze zgłosić, to proszę bardzo. Diabeł mnie podkusił. Pomyślałam – a może… Ale przecież nie miałam tekstu, a trzeba taki dać jurorom. Hmm… Z pamięci nic dłuższego nie powiem. Przyszedł mi na myśl mój epigramat o zegarze, ba, ale trochę za krótki… I nawet kartki żadnej nie miałam. Ale długopis tak. Obracałam go w rękach. Kiełkował jakiś pomysł. Co zrobić? Rzucić się na tę głęboką wodę czy nie? Wyjęłam swoją siermiężną wizytówkę i na jej odwrocie naskrobałam:

***
nakręcasz zegar i wydaje ci się
że panujesz nad czasem
kobieto mówią
twój czas już minął

Do istniejących wersów dopisałam dwie skromne linijki. Nie uprzedzając Wandy i Izy, z tym oto czterowierszem zgłosiłam swój udział w turnieju. Nie, nie wygrałam go. Ale zdobyłam wyróżnienie. Dostałam książkę! Antologię wierszy z poprzednich festiwali. Ex aequo z Pawłem Garneckim.
W duchu śmiałam się sama z siebie. A może jednak to było żałosne? Ja w dniu młodej poezji...

Jurorzy i laureaci Turnieju.
Z lewej w pierwszym rzędzie - Aldona Borowicz, w drugim - Miłosz Kamil Manasterski. Jurorzy. Brakuje Zbigniewa Milewskiego. Obok Manasterskiego Paweł Garnecki. W środku - Karol Samsel, młody i wybitny, wschodząca gwiazda poezji. Ja z prawego brzegu. Ha! młoda poetka.
Wyżej zamieszczone zdjęcie ściągnęłam ze strony www.literaci.eu



PRÓBY ZADUROPODOBNE

Gdzieś u schyłku roku 2010… Czytałam właśnie „Nocne życie”, świeżo wydany tomik wierszy Bohdana Zadury. Duża przyjemność. Zachwyciły mnie szczególnie krótkie, epigramatyczne  formy . Niektóre brzmiały jak „grepsy”. To mój ulubiony tekst:
„Puśćmy się
w niepamięć”
Fajnie byłoby napisać coś takiego – zwięźle, dosadnie, z sensem. Tak pomyślałam, siedząc przy komputerze. Stuknęłam w klawiaturę. Nastrój miałam nie najlepszy. W ostrej fazie pretensji do czasu, że płynie i do samej siebie, że nie jestem młoda, piękna i utalentowana. Bunt i atak… Wyszło coś takiego.

***
nakręcasz zegar i wydaje ci się
że panujesz nad czasem

No! Chyba nie najgorzej. W drugiej próbie byłam jeszcze zwięźlejsza.

***
żyłam?
nie pamiętam


Wobec samej siebie też bywam sarkastyczna i zgryźliwa...

czwartek, 22 marca 2012

OH, SERPENTUS - opowiadanko

Mam kłopoty ze snem. Budzę się w nocy. Coś się dzieje w mojej głowie. Jakby ktoś przestawiał meble i robił generalne porządki. Słyszę szuranie, dziwne chrzęsty i stuki. Nie mogę pozbierać myśli. Początek zdania szuka bezskutecznie swego końca, a gdy już go znajdzie, znika. O co chodzi? Skulona w pozycji embrionalnej patrzę w okno, wypatrując świtu, wszak „mądrzejszy jest od wieczora” – tak mówią baśnie. Łapię oddech i generuję w miarę sensowne postanowienie – „Muszę iść do lekarza”.
- Nie mogę spać, pani doktor…
- Tak? A dlaczego?
O rany, gdybym wiedziała, nie byłoby mnie tutaj.
- No… nie wiem. Nie mogę i już.
- Proszę pani, w tym wieku to się zdarza każdemu.
Jasne! W tym wieku! Znaczy, stara jestem i won. A ktoś się mnie pytał, czy chcę się zestarzeć? Głupia lekarka! Już jej nie lubię. Przełamując narastającą niechęć, opisuję jednak swoje nocne zmagania.
- A nie próbowała pani herbatki ziołowej?
- Piję melisę od tygodnia. Nie pomaga.
W środku robię się coraz bardziej kolczasta, ona chyba to czuje, ale patrzy na mnie beznamiętnym, rybim. wzrokiem. W końcu sięga po długopis i receptariusz.
- Przepiszę pani…
Tu rzuca jakąś skomplikowaną nazwę lekarstwa, która nic mi nie mówi.
- Gdyby to nie zadziałało, proszę się do mnie zgłosić za jakiś czas.
- Tak. Dziękuję.
Nie lubię wizyt u lekarzy. Najchętniej leczyłabym się sama. Kontakt z personami reprezentującymi medycynę narusza mój ukryty wymiar. Ale ominąć doktora nie sposób, bo dopadają mnie ciągle jakieś choroby. Najdziwniejsze jest to, że wystarczy, bym usłyszała z czyichś ust, lub przeczytała gdzieś, ładnie brzmiącą nazwę jednostki chorobowej i już ją mam. W ten sposób stałam się posiadaczką całego wachlarza schorzeń.
Do tej pory jakoś z tym żyłam. Teraz ta bezsenność…
Męczę się okropnie. Coś się dzieje w mojej głowie. A każdy dzień po nieprzespanej nocy mogę spisać na straty. A przecież miało być – „Nulla dies sine linea”.
Zaczęłam się zastanawiać, czy nie usłyszałam ostatnio jakieś nowej nazwy medycznej. Ale chyba nie… Rzadko teraz z kimś rozmawiam. Czytałam coś? Może… Ostatnio głównie przesiaduję przy komputerze. Rozglądam się po necie. Czyham na ciekawe teksty literackie.
Prawda! Coś jednak zwróciło moją uwagę. Na jednej z internetowych stron rzuciła mi się w oczy łacińska nazwa – serpentus cerebri. Urzekła mnie swoją melodią. Jak to będzie po polsku? Wkręcioch mózgojad?! No nie! To chyba żart?!
Nie lubię robactwa w żadnej postaci. Budzi obrzydzenie z nieprzyjemnym mrowieniem na plecach. A wkręcioch mózgojad, to naprawdę ohyda! Walczyłam z własną wyobraźnią, która podsuwała mi coraz bardziej przerażające obrazy tego żyjątka. Nie wierzyłam, że coś takiego może istnieć.
A jeśli…?
A jeśli ten wkręcioch mózgojad zagnieździł się w mojej głowie?
Nie! Nie chcę! To nie może być prawda.
Z drugiej strony… to by mogło tłumaczyć te chrzęsty i szurania.
Wyobraziłam sobie, jak to coś małego włochatego, a jednocześnie śliskiego, łazi po moim mózgu. Niczym gąsienica jedwabnika przesuwa się z miejsca na miejsce i pracowicie wyjada zwoje, warstwa po warstwie. Celem ataku padają kolejne fragmenty substancji szarej, ośrodki mowy, wzroku, słuchu… Znikają moje wspaniałe twórcze projekty, zamysły nowych wierszy, opowiadań i powieści… Wkrótce nie będzie już nic. Nie będzie nawet mnie samej.
Boję się nocy.
Resztką świadomości rozpaczliwie szukam ratunku.
Jak się tam dostał? Do mojej głowy. Pewnie przez ucho. Ostatnio mnie bolało.
Olśnienie. Skoro coś gdzieś się dostało, to może się też wydostać. Może ten serpentus cerebri wszedł sobie we mnie przypadkiem, a teraz nie może trafić do wyjścia?
Muszę mu w tym pomóc. Pozbędę się go.
Rozejrzałam się wokół. Nożyczki… Pilnik do paznokci… Ee, nie, to na nic.
Wiem. Gruszka do lewatywy. Tym pewnie uda się go wyssać.
Nie pomogło. Ani przez lewe, ani przez prawe ucho Wkręcioch wyjść nie chciał. Zobaczyłabym go, bo patrzyłam w lusterko powiększające. Nic. Chwila ciszy i nagle, w mojej głowie zaczęły się znów głośne stuki i szmery. Oho, pomyślałam – spał, a teraz się obudził!
Gorączkowo szukałam dalej sposobu na wywabienie go z mojego mózgu.
Pogadać z nim? Skoro rozmawia się z roślinami i one lepiej rosną, to i Wkręcioch Mózgojad może zechce posłuchać. Zaczęłam o nim myśleć z wielkiej litery. Nie pamiętałam już, że ma obrzydliwy wygląd i zjada mnie od środka. Zastanawiałam się tylko, jak go namówić, żeby wyszedł. Nie powiem przecież – „Serpentus! Do tablicy!”. Uczniowie też nie zawsze mnie słuchali.
Przyszły mi na myśl małe żółciutkie kurczątka. Jak zwoływała je kwoka? Ba, ale ja przecież nie jestem kwoką. Może zawołam tylko – Cip cip cip…
Nic z tego. Wkręcioch nie jest kurczakiem. Nie tak się woła na Mózgojady.
Taś taś taś… Też nie. To przecież na kaczki.
W głowie miałam coraz większy szum i stukot.
Olśniła mnie nowa myśl. Wiem! On tam pewnie, jak sobie podjadł, to urósł i nie może się zmieścić w trąbce Eustachiusza, choćby i chciał. Co robić? Jak go uratować? To przecież mój Serpentus Cerebri!
Zeszłam do piwnicy. W rzeczach męża, który kilka lat temu wyszedł po papierosy i dotąd nie wrócił, znalazłam wiertarkę udarową. O! To będzie dobre. Uratuję cię, ty mój Robaczku!
Wróciłam do mieszkania, usiadłam przed lustrem, włączyłam urządzenie do sieci i... przystawiłam wiertło do skroni.

Do napisania tego opowiadania – humoreski ktoś mnie zainspirował. Nazwa „wkręcioch mózgojad” nie jest mojego autorstwa. Faktycznie, przeczytałam ją w necie. A jej twórcę znam.

WIERZĘ POETOM


Wierzę starym poetom

         Po lekturze tomiku Tadeusza Różewicza „Wyjście”

Stary Poeta wie już
wszystko
żyją w nim wszystkie
pory mroku

słowa i znaki nie mają
przed nim tajemnic
używa ich oszczędnie
niepotrzebne przecinki kropki
wykrzykniki et caetera
zostawia innym
którzy nie wiedzą
jak wyrazić
miłość

skrywa w duszy traumę przeszłości
ale nie patrzy wstecz
widzi biel bieli
słyszy jak deszcz pada

pisze że nie wie
co to jest prawda
sam jest prawdziwy

mówi
zawsze jest przed nami
jakieś wyjście i wejście
tylko ulica jest coraz dłuższa

2005

Strona światła 

         Pamięci Jerzego Ficowskiego  

czas poetów nie ma początku ni końca
ale i oni podążają za światłem w tunelu 

gdzieś na pograniczach
zawczasu z poniewczasem
śniły mu się cygańskie bezdroża
i tajemnica Bruno Schulza 

nie miał wątpliwości – inni to my 
ci sami nadzy i bezbronni
których ból boli 

z otwartym sercem i dłonią 
ruszał pod prąd 
na własnych ścieżkach snuł 
nić poezji pajęczą 

nie krzycząc – to ja
odszedł
cicho bezszelestnie 

gdy odchodzi poeta 
samotniejemy

2006

DZIEWCZYNKA Z LUSTRA?

Zaprzyjaźniony ze mną człowiek po przeczytaniu wierszy, które zebrałam w tomik, powiedział żartobliwie – „Za dużo małej dziewczynki”. To spostrzeżenie trochę mnie zaskoczyło, ale też kazało się zastanowić, jak to jest. Co z tą „małą dziewczynką”?
W istocie, uczyniłam ją wyraźnie bohaterką kilku moich wierszy i niewątpliwie jest mną sprzed lat. Dlaczego się pojawiła? Myślę, że… była we mnie potrzeba przywołania obrazów z przeszłości, a w tej przeszłości byłam przecież małą dziewczynką, patrzyłam na świat swoimi oczyma. A więc może chciałam uwiecznić siebie? Chyba nie. Jest we mnie jeszcze wiele niezapisanych obrazów ze świata "małej dziewczynki". Niektóre jeszcze kłują w serce. I na razie w nim pozostają. Może jednak to tylko wyraz  mojej amatorszczyzny, dowód braku warsztatu poetyckiego?
Kiedy dopadały mnie wspomnienia, żywe stawały się uczucia i emocje, jakie przeżywałam wtedy. Coś z tego uchwyciłam w tekście "Wciąż je słyszę".
Dzieciństwo nie było pasmem samych radosnych chwil. Taki to był czas, takie miejsce, takie okoliczności. I ja sama taka, a nie inna. Dziecko wrażliwe, lecz zamknięte w sobie, nieśmiałe i lękliwe, jednocześnie myślące i ambitne.
Czy były jakieś radości? Pewnie tak. Ale częściej pamiętam swoje lęki, zdziwienia, zaciekawienie, podziw. Takie moje relacje ze światem. Od zawsze byłam obserwatorką, kibicem zdarzeń.  Dziś, myśląc o sobie z coraz większym dystansem, przeżywam nadal presję ambiwalentnych uczuć. Chciałabym i nie chciałabym być inna. Potrzeba „autoanalizy” nachodzi mnie co jakiś czas. Kiedyś, snując takie wewnętrzne rozważania i "rozdrapy", napisałam wierszyk, który zaczynał się tak:
kim byłabym dzisiaj
gdyby nie ta dziewczynka
która patrzy na mnie z lustra…
Hołubiłam w sobie tę „małą dziewczynkę”, bo jednak … ją lubię. Patrzyłam jej oczami. Wdarła się do moich wierszy i opowiadań. Poprzez nią się wypowiadałam. Ale… w mojej pamięci powoli zaciera się jej emocjonalny obraz. Jako bohaterka moich literackich kreacji już nie wróci. Chyba.

środa, 21 marca 2012

PO LATACH - opowiadanie

Był słoneczny wrześniowy dzień. Po latach odwiedziła miejsce swego dzieciństwa. W czasie, który minął, bywała tu z rzadka. Wyjechała dawno temu, do lepszego – jak jej się wtedy wydawało – świata, czyli dużego miasta. Tam czekało na nią miejsce w liceum. A potem... mglista przyszłość. Gdy uczyła się i studiowała, odeszli rodzice, najpierw matka, potem ojciec. Nie było łatwo. Teraz cieszyło ją, że wreszcie ona zdołała zrobić coś dla nich. Stała w alejce starego cmentarza, zamyślona patrzyła na ładny, nowy nagrobek. Czuła lekki powiew od jeziora. Do odjazdu autobusu, który powiezie ją do domu (ma przecież gdzieś tam swój dom) zostało jeszcze sporo czasu. Postanowiła, że  przejdzie się ścieżkami dzieciństwa, choć wszystko się tu zmieniło.

***
Wąska płytka struga zamykała uliczkę. Tu kończyło się miasteczko. Za mostkiem była droga do lasu, na pola albo na wieś. Mała dziewczynka sama nie zapuszczała się tak daleko. Teraz uczepiona ręki ojca dreptała posłusznie z małym koszyczkiem na grzyby.
Wzdłuż kamienistej drogi za strugą rozsiadły się rzędem drewniane stodoły, obrastały krzewami kolczastych jeżyn. Za skrawkiem łąki usianej rumiankami zaczynał się las, zrazu bardzo rzadki, dalej coraz gęstszy. Na polanie wśród wysokich sosen pachniało igliwiem i grzybami. W dole w prześwicie drzew błyskało jezioro.
- Pójdziemy dalej, tu nie będziemy zbierać.
- Dlaczego, tato?
- Tu był kirkut.
- Co to kirkut, tato?
- Cmentarz.
Dziewczynka rozejrzała się. Wiedziała, co to cmentarz. Chodziła z dorosłymi na groby. Tam, gdzie jej kazano, kładła uzbierane polne kwiatki albo zapalała świeczkę. Stały tam krzyże drewniane, kamienne albo kute z żelaza ręką kowala artysty.
- Ale tu nie ma grobów, tato.
- Są, tylko zniszczone. To cmentarz żydowski. Na naszej ulicy i w rynku mieszkali Żydzi, a tu byli chowani po śmierci.
- I teraz ich nie ma?
Ojciec schrypniętym głosem rzucił w przestrzeń niezrozumiałą odpowiedź.

***
Z czasem mała dziewczynka poznała dokładnie historię tego miejsca. Składała ją jak puzzle z fragmentów zasłyszanych rozmów, okruchów wspomnień.
Po latach napisała wiersz.

Kirkut

na tej polanie wśród drzew
stały niegdyś kamienne macewy
aż przyszli hunowie
i nie darowali nawet kamieniom

resztki rozbitych nagrobków
zarosły trawą i kępami żarnowca
na piaszczystych łysinkach rozpełzły się
rozchodnik i macierzanka

po wojnie bawiły się tu dzieci
z pobliskiego przedszkola

stara kobieta
składa kamyki swoich myśli
na zabitych macewach

chciałaby rozproszyć swąd
spalonej jedwabieńskiej stodoły
i ze spokojem patrzeć
w czyste niebo

***
Wtedy, idąc z ojcem na grzyby przez miejsce zwane kirkutem, czuła niezrozumiały niepokój. Bawiła się tu niedawno z dziećmi w „chodzi lisek koło drogi” i „kółko graniaste”, a pani przedszkolanka siedziała na kamieniu. A przecież nie powinno się deptać po grobach, tak ją uczono. Czuła się winna.
Poszli dalej, gdzie zaczynał się gęsty las.
Nie nazbierała grzybów tego dnia, jakoś chowały się przed nią. Nie pomogły zabiegi i zachęty ojca – patrz tam, pod tą kępką mchu na pewno rośnie jakiś prawdziwek, zobacz… Koszyk ojca był pełen. Wracali do domu.

***
Dziś stara kobieta w blokowisku wielkiego miasta patrzy przez okno na koślawy napis „żydzi do gazu” na murze sąsiedniego domu obok kolorowych graffiti i literowego skrótu „hwdp”, nabazgranego jak w wielu innych miejscach przez zagorzałego wyrostka, który nazywa siebie kibicem. I czuje ten sam, jak kiedyś, niejasny lęk. A przecież... świat powinien być inny, przyjazny i bezpieczny.
Myśli o tym, jak bardzo miasteczko się zmieniło, rozrosło. Przekroczyło strugę, po stodołach ani śladu. Nawet las musiał ustąpić. A w miejscu tamtego kirkutu ktoś zbudował dom, drzewa wokół urosły do nieba. Ziemia wchłonęła pamięć.

2004