TYLKO TYLE

czwartek, 29 marca 2012

KRYMINAŁY, KRYMINAŁY

Czytałam je pasjami. Od dawna. Pożerałam wprost. Swego czasu – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – ukazywały się z rzadka. Wydawnictwa, na przykład Iskry i Czytelnik, miały swoje  kryminalne serie wydawnicze. Trawiła mnie gorączka oczekiwania, kiedy rzucą na lady księgarń coś nowego i zobaczę charakterystyczne okładki – czarną ze znakiem Srebrnego Klucza albo pomarańczowo-barwną  z sylwetką Jamnika. Kupowałam, czytałam, potem odnosiłam do antykwariatu. Książki Agaty Christie i innych zachodnich autorów były rzadkością. W okresach posuchy łykałam nawet seryjne opowiadania polskich autorów, z milicją obywatelską w tle. Wydawane cyklicznie w postaci zeszytów w niebieskich okładkach, z hasłem „07 zgłoś się”, i sprzedawane w kioskach Ruchu. Ja się zgłaszałam. Biegałam też po warszawskich antykwariatach, aby te lepsze tytuły zdobyć „z odzysku”. Dawnych albo przegapionych wydań wypatrywałam na pchlich targach. I czasem się udawało. 
Czytając dla rozrywki, wspinałam się na kolejne szczeble wtajemniczenia. Pierwszy był Conan Doyle z jego Sherlockiem Holmesem, jeszcze w liceum. Potem nadszedł czas Agaty Christie. Ale zainteresowanie dla fabuły obfitującej w tajemnice istniało we mnie od dziecka. Zresztą, wtedy każda książka była tajemnicą, odkrywała przede mną swój świat, czasem bliski i znany, innym razem daleki, egzotyczny, fascynujący.   
W jakimś momencie Agata Christie zdawała mi się "trącić myszką", więc rzucałam się na innych autorów. Nastał czas Simenona z jego Maigretem. Potem „czarny” kryminał spod znaku Raymonda Chandlera i Dashiella Hammeta. Klasyczny kryminał noir. Pojawił się też sensacyjno-przygodowy i szpiegowski Alistair Mc Lean. Z pewnym zainteresowaniem czytywałam jeszcze Forsytha. Aż wszystko zaczęło się zmieniać. Rynek wydawniczy się otworzył. Nastąpił zalew literatury sensacyjnej wszelkiego autoramentu. Sama też ulegałam zmianie. Wszystkiego było za dużo, agresywnie biło w oczy jaskrawymi okładkami. Odrzuciło mnie. Zalewająca księgarnie nowa sensacja zdawała się przerastać moje zdolności percepcyjne. A może bardziej pochłaniała mnie wtedy praca? Poza kryminałami czytywałam przecież wiele innych rzeczy. Nie tylko literaturę piękną, także zawodową. Niekiedy sama pisywałam artykuły do pism pedagogicznych. 
Dla relaksu wracałam jednak znów do znanej, eleganckiej i... bezpiecznej Agaty Christie. Kompletowałam jej dorobek, książki stoją wciąż na półce. Łącznie z autobiografią. Urodziłyśmy się w tym samym dniu, tylko lata nas dzielą. No, i środowisko, w jakim wzrastałyśmy. Może dlatego ją lubię, czuję wręcz duchowe z nią pokrewieństwo. Odświeżałam sobie znane tytuły i czytałam te książki, do których wcześniej nie miałam dostępu. W końcu pochłonęłam całą Agatę i... wzięłam rozbrat z literaturą kryminalną.
Nagle, po latach, znów odkryłam coś „kryminalnego” dla siebie. Stieg Larsson i jego trylogia Millenium, to było coś! Fascynujący bohaterowie, autentyzm tła społeczno-obyczajowego i zbrodnie mrożące krew w żyłach. Idąc dalej za ciosem weszłam ponownie w świat kryminału, tym razem szwedzkiego. I tak przerobiłam całego Henniga Mankella. Przeczytałam serię z detektywem Wallanderem. I nie tylko. Zachwyciłam się postacią Wallandera, niemal się z nim identyfikuję. Ostatnio zaś wraz z Donną Leon poznaję tajemnice Wenecji. Jednak jestem "kryminalistką".