TYLKO TYLE

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

DZIŚ

Wcześnie dziś wstałam. Miałam zadania do wykonania. Po pierwsze i najważniejsze - zapisać siebie i Tadeusza do lekarza. Bo to poniedziałek, a w „mojej” przychodni zapisy odbywają się tylko w poniedziałki. Na wizytę, która mieć będzie miejsce nie wcześniej niż za dwa tygodnie. To już samo w sobie jest koszmarem. A dziś jeszcze się spotęgowało. Dowiedziałam się, że nie ma zapisów, bo za dwa tygodnie wypada… długi weekend, więc i tak nic z tego… Zagotowało się we mnie. Muszę z Tadeuszem być u lekarza koniecznie. Dusi się coraz bardziej. Jestem bezradna. Ten wysięk w płucach pewnie się powiększył.
Na szczęście jedna z recepcjonistek spojrzała na mnie i z otwartym zeszytem w ręku zapytała – A może zapisać państwa do nowej pani doktor? Ja na to – A na kiedy? – Na jutro. – Oczywiście, proszę zapisać. Już wszystko było mi jedno do kogo.
W ten sposób zmieniamy już kolejną lekarkę „pierwszego kontaktu”. Tej „nowej” nie znam zupełnie.
Kiedy ta „moja” przychodnia powstawała, jako prywatna, ale na umowie z NFZ, a my decydowaliśmy się do niej przenieść, było idealnie. Wszystko można było załatwić z marszu, na telefon. Więc pacjenci zapisywali się tu gremialnie, dodatkowo sprzyjało temu położenie w centrum miasta. Ale… Im więcej nas było, tym bardziej organizacja przychodni stawała się niewydolna. Znów trzeba było czatować, wstawać skoro świt, trafiać we właściwy dzień, by zapisać się na wizytę. Telefonicznie, owszem niby można, ale to tylko teoria. Zrealizować trudno. Poza tym ciasnota wąskiego korytarzyka i kłębiący się w nim tłum przyprawia o klaustrofobię.
Niemniej pierwsze zadanie wykonałam. Następne też – wyjaśniłam w spółdzielni mieszkaniowej problem jakiejś naszej zaległości. Wszystko już wyprostowane.
W domu wyjątkowo urywał się do mnie telefon. To Beata S. Boryka się wciąż z papierami po nieistniejącym już stowarzyszeniu. Próbuje go formalnie rozwiązać. Musimy w końcu się jakoś z tego wywikłać.