TYLKO TYLE

wtorek, 31 lipca 2012

Z DNIA NA DZIEŃ

14 grudnia 2012

Sic transit gloria mundi... I ja przemijam. Bardzo dawno nic tu nie napisałam. Dni biegły, mijały niepostrzeżenie. A było tyle spraw wartych zapisania. Nie zmobilizowałam się.
Urodziny Tadeusza 28 sierpnia. Potem moje 15 września. Nigdy nie celebrowaliśmy specjalnie tych osobistych rocznic, tym bardziej teraz tego nie robimy. Nie znajduję w sobie energii, żeby urządzać przyjęcia, zapraszać gości. Tadeusz jest raczej samotnikiem, więc tym bardziej mnie nie mobilizuje.
Przede wszystkim jednak chodzi o to, że Tadeusz nie czuje się dobrze. Skończył osiemdziesiąt dziewięć lat. Pogłębiają się jego dolegliwości. Ostatnie trzy lata to nieustanne wizyty u lekarzy, pobyty w szpitalach. Niewydolność serca, więc rozrusznik. Wyprawy do Warszawy, do Szpitala Wolskiego i z powrotem. Wszczepienie, potem kontrole. Niewydolność płuc. Znów w szpitalu. Na szczęście, w Otwocku. Dusi się, ciężko mu oddychać. Bolą nogi, prawdopodobnie miażdżyca, z trudem chodzi. Poleguje na łóżku albo przejdzie trochę po domu, z pokoju do pokoju.
Nie traci jednak swoich zainteresowań. Czyta gazety. Obowiązkowo trzeba przynieść je z kiosku. I wciąż jeszcze siada do komputera. Studiuje czasopisma komputerowe i coś tam majstruje w oprogramowaniu. To już raczej jałowy bieg, ale ma zajęcie. Niekiedy zdarza się, że odważy się wyjść do kiosku po gazety albo opłacić rachunki na poczcie, którą mamy blisko, po drugiej stronie ulicy. Ale coraz częściej wszystkie te obowiązki, które kiedyś należały do niego, spadają na mnie.
Miałam nadzieję, że jego synowie może zadzwonią chociaż w dniu jego urodzin, czy później imienin. Nie zrobili tego. Tadeusz ma dwóch synów, obydwaj dawno przekroczyli pięćdziesiątkę. Każdy trochę inny. Młodszy z żoną i córką mieszka w Otwocku. Marta, wnuczka Tadeusza, jest piękną i sympatyczną dziewczyną. Drugi w Olsztynie. To Krzysztof. Ma żonę i dwoje dzieci. Dorosłą Kasię i studiującego malarstwo syna, Karola. Sam pracuje na uczelni, skończył filozofię.  Myślałam, że z nim, jak z humanistą, znajdę wspólny język. Tymczasem nie. Od początku była w nim ukryta wobec mnie wrogość. Jest mi przykro, bo kiedy prawie trzydzieści lat temu związaliśmy się z Tadeuszem, obydwaj byli dorośli, a małżeństwo z ich matką dawno nie istniało.
Krzysztof w ogóle jest trochę dziwny. Czasem dzwoni do Tadeusza. Odbieram telefon i słyszę - Przepraszam, czy jest może pan Tadeusz w domu? O ojcu mówić pan Tadeusz? On chyba nie nie zdaje sobie sprawy, jak naprawdę jest z jego ojcem, że z uwagi na stan zdrowia i samopoczucie zawsze jest w domu. A sformułowanie pytania? Pan Tadeusz? Kuriozum.
Z Olkiem, drugim  synem,wydawało mi się, że jakoś się rozumiemy i w miarę przyjaźnimy. Jednak to też chyba było złudzenie. Czasem się mobilizuję i zapraszam na obiad, przychodzi z żoną Jolą i córką, ale to taka konwencjonalna wizyta. Może to moja wina? Nie wiem. W każdym razie nie umiem przełamać w sobie narastającego we mnie rozczarowania. Lubiłam ich dawniej, starałam się nawet trochę pomagać. Teraz wydaje mi się, że wolą nie słuchać o chorobach, o naszych kłopotach, wolą nie wiedzieć, jak to z nami jest.

10 sierpnia 2012

Są takie dni... Każdy dzień jest jakiś. Dziś też tak było.
Obudziłam się wcześniej, bardziej niż zwykle przytomna, z postanowieniem, że nie zmarnuję czasu. Zaczęło się nieźle. Szybko przygotowałam śniadanie Tadeuszowi
i powiedziałam, że jadę do przychodni. Pomyślałam – może mi się uda. Moja lekarka neurolog powinna przyjmować do dwunastej. Przeważnie kolejka nie jest długa
i zwykle zgadza się przyjąć, nawet gdy nie jest się zapisanym. Tak było. Przed gabinetem nikogo. Uchyliłam drzwi, w środku pacjentka. Ale zapytałam – czy pani doktor mnie przyjmie? Kiwnęła głową. Pogalopowałam do rejestracji po swoją kartę
i wróciłam pod drzwi. Jakiś facet mnie ubiegł. Byłam druga. Na szczęście wyszedł po chwili. Ja też nie zamierzałam być długo. Co tam, moja wizyta przebiegła niemal błyskawicznie.
- Dzień dobry, pani doktor, proszę o receptę, lek mi się skończył.
Spojrzała w kartę i bez słowa sięgnęła po receptariusz. Zaczęła pisać. Milczałyśmy obydwie. Po chwili podała wypisane recepty (na dwa miesiące), nadal bez słowa. Ja też w milczeniu upchnęłam je w torebce. Operacja trwała mgnienie oka. Wstałam.
- Dziękuję bardzo. Do widzenia.
- Do widzenia.
I tyle. Wracając myślałam, dlaczego ona nigdy mnie o nic nie zapyta. Czasem miałabym potrzebę pogadania, podzielenia się swoimi wątpliwościami i spostrzeżeniami. Kiedyś spróbowałam, z kiepskim rezultatem. Trudno stwierdzić… Tego nie wiadomo… Itd., itp. Zastanawiałam się, jakim ja byłabym lekarzem. Mogłam przecież skończyć medycynę. Chyba jednak chciałabym wiedzieć o swoich pacjentach jak najwięcej, rozumieć ich, dociekać, dlaczego jest tak, jak mówi i czy na pewno tak jest… Ba, nie jestem lekarzem. Wiele lat temu dokonałam innego wyboru. Chciałam być nauczycielką. I byłam.
Napędzana jeszcze poranną energią postanowiłam do domu wrócić pieszo. Ostatnio taki „osiadły” tryb życia prowadzę. I tylko wszędzie autobusem. Spacer nie był aż taki daleki mimo wyboru okrężnej drogi. W jej trakcie dwukrotnie przekraczałam granicę miasta. Otwock – Karczew – Otwock. Mieszkam na obrzeżach Otwocka, tymczasem większa część osiedla znajduje się już na terenie Karczewa. Mój przystanek, z którego autobus wywozi mnie do miasta i dalej do Warszawy, jest w Karczewie. Zaraz obok niego są sklepy, w których robię zakupy, i nasz kiosk, gdzie mamy swoją teczkę na z góry opłacane gazety. Tamtędy też wracałam, choć mogłam krótszą drogą ścieżkami przez las, z otwockiej strony. Ale to może innym razem. Teraz odebrałam gazety i z reklamówką pełną zakupów wróciłam do domu. Do Otwocka.

4 sierpnia 2012

Wczoraj, znów z powodu upału, ciężki dzień. Ale pod wieczór trochę się ocknęłam. Zrealizowałam pewien zamysł. Bez wielkich oczekiwań co prawda, ale wysłałam do Bohdana Wrocławskiego na Pisarze.pl kilka swoich wierszy. Wcześniej na fejsbukowym privie zapytałam go, czy mogę. Odpowiedź była pozytywna, z grzecznym zastrzeżeniem, że nie mogę być pewna publikacji. To jasne. Jednak wysłałam. Niektóre były już publikowane w tomiku "Ślady" lub piśmie ZNAJ, inne jeszcze nie.
O dziwo, odpowiedź była niemal błyskawiczna. Zajrzałam dziś do skrzynki mailowej i proszę, jest. Nawet zaskakująca. Więc ją zacytuję.
"Pani Mario, mam ja się z Wami, ale z kolei, co ja bym bez Was czynił?
Proszę dosłać jeszcze kilka wierszy, trzy, cztery i swój numer telefonu?
Zapewne Pani zapyta, dlaczego dosłać?
Bo potrzebuję ich więcej do publikacji, to dobre wiersze i cieszę się, że Panią poznałem i zgodziłem się na ich otrzymanie. Pozdrawiam - bohdan"
Zmobilizowałam się i dosłałam.
W pierwszym zestawie były: Autolustracja, Pszczoła nad kwiatem nasturcji, Wierzę starym poetom, Strona światła, Już jej nie spotykam, Stary człowiek i pożółkłe książki, Nieprzystawalnie przystawalni, Ta para skrzydeł. A w drugim - Nic dwa razy, Ich dwoje, Erotyk spóźniony, Patrząc z mostu na rzekę Świder, Kiedy zapomnę.


1 sierpnia 2012

W cieniu drzew myśli nabierają barw... Ba! Na trasie mojej codziennej wędrówki, niezbyt długiej skądinąd, tylko jedna z dwóch ławek znajduje się w ich cieniu. Rzadko udaje mi się na niej przysiąść, bo jest okupowana przez matki lub ojców z dziećmi na spacerze, przez babcie z wnukami albo starsze panie, co muszą sobie po prostu pogadać. Przechodzę więc dalej, mijam ożywczą smugę cienia i znów ogarnia mnie skwar, spalający każdą myśl, gdy ta nie zdąży się jeszcze rozwinąć.

Dziś kolejna rocznica Powstania Warszawskiego, ceremonie i celebra powiększają swój zasięg. Wiem, gdybym wtedy była młoda, dałabym się uwieść pięknym hasłom
i biegłabym z opaską na ramieniu na punkt zbiórki. Ale miałam zaledwie dwa lata
i żyłam niczego nieświadoma na głuchej prowincji, biednej i stłamszonej przez okupanta, jak cały kraj. Świadomość przyszła później. Potem przez wiele lat składałam w duszy hołd walczącym, poległymi tym, co przeżyli. Dziś jestem coraz bardziej cyniczna. Oceniam historię z innego miejsca, ze szczebli swojej wiedzy
i życiowego doświadczenia. I dziwi mnie coraz bardziej, że nie potrafimy podobnie - jak tragiczne klęski - wielbić tego, co nam się udało, co zrobiliśmy dobrze. My, Polacy. Potrzeba nam mądrości. Nie megalomanii.

31 lipca 2012

Od dziś - pod tym jednym, zawsze aktualnym tytułem - będę zostawiać krótkie dzienne zapiski. Niech sobie narastają z dnia na dzień.
Wysłałam list do Moniki, do Anglii. Ciekawe, czy mi odpisze. Ale, nawet jeśli, to potrwa. Uzbrajam się w cierpliwość. Choć bardzo jestem ciekawa, jak jej się tam teraz wiedzie. Na początku (trzy lata temu) było różnie, już nawet miała wracać. Ale do czego? Tu ją też nie czekało nic fajnego. Przetrwała i może się jakoś urządziła, bo nadal tam mieszka i pracuje, o powrocie nie wspomina. A na urlop wybrała się do Barcelony. Ze swoim chłopakiem. Jest dobrze? Oby…

JAKOŚ GŁUPIO...


Głupio jakoś prowadzę ten swój blog.
Coś zrobię, napiszę, a potem widzę, że to nie to, nie tak, wszystko na nie. Taka już jestem. Nie jestem z siebie zadowolona, więc próbuję coś zmieniać, poprawiać. Na lepsze? Na gorsze? Czort wie… Na szczęście, są tu nieograniczone możliwości edytowania tekstów.
Zastanawiam się, co robić dalej.

niedziela, 29 lipca 2012

WCIĄŻ UPALNIE


Przejrzystość powietrza, świeżość zieleni, cisza i spokój – piątkowy poranek. Nagroda za to, że wcześnie wstałam. Gdyby tak zawsze…
Niestety, nad ranem przeważnie odbijam sobie nocne bezsenności i śpię do oporu. Teraz nastawiłam budzik, który poderwał mnie na nogi. Trzeba było jechać do przychodni, żeby zapisać się na wizytę. Tak to niestety jest, inaczej się nie da. Wstać skoro świt, pomaszerować do autobusu, pod drzwiami przychodni stanąć w kolejce nie całkiem radosnych ludzi. I cieszyć się, jeżeli kolejka nie jest zbyt długa, bo wtedy jest szansa. Potem wrócić do domu, zjeść śniadanie i realizować codzienny plan.
Tym razem się udało. Jesteśmy zapisani. Dzień się więc dobrze zaczął. Popołudniowa wizyta u „rodzinnej” pani doktór też minęła w miarę dobrze. O Tadeuszu powiedziała, że jest „stabilny”. Oby było tak jak najdłużej. W sierpniu kończy swoje osiemdziesiąt dziewięć lat. Mnie dopisała jeszcze jeden lek, bo choć cholesterol mam w normie, to trójglicerydy ciągle nad kreską.
Rześkość piątku minęła. W sobotę temperatura podskoczyła, a ciśnienie spadło. Najbardziej nieprzyjazna dla mnie pogoda. Ale dzielnie wydreptałam codzienne ścieżki – gazety, pieczywo – i do domu. Potem padłam jak ścięty kłos, próbowałam czytać, ale zmorzył mnie sen.
Dziś jeszcze gorzej. Kiedy otworzyłam oko, słońce świeciło mi prosto w twarz, mam pokój od wschodniej strony. Ruszyłam na poranną wizytę do toalety. Na zaokiennym termometrze było 36˚C. Koszmar. Do siódmej brakowało jeszcze dwudziestu minut. Stwierdziłam, że już nie zasnę. Zaczęłam czytać. Mam jeszcze jednego Mankella. „Nim nadejdzie mróz” – dobry tytuł na tę porę.

środa, 25 lipca 2012

CZASEM COŚ CHODZI PO GŁOWIE

Bynajmniej nie chodzi o insekty. Choć pamiętam takie czasy, gdy wszawica u dzieci była problemem. Tym razem - mnie starszej pani - chodzą po głowie zalążki opowiadań lub zarysy wierszy. Dzieje się tak przeważnie wtedy, gdy i ja sama chodzę. A więc, zamiast siedzieć tu przed ekranem komputera, powinnam chodzić, chodzić i chodzić. Niestety... Częściej siedzę. A potem narzekam, że... nic, nic nie przychodzi mi do głowy, że wyczerpał się mój "potencjał". Biorę to słowo w cudzysłów, bo sama raczej nie bardzo wierzę w ten mój potencjał.
Najgorsze, że nie zawsze zapisuję, co mi się wymyśliło. I to najczęściej przepada w czarnej dziurze niepamięci. Ale dziś zapiszę! Takie coś.

Bezwzględny bezokolicznik
czas
zamknąć przeszłość
jeszcze tylko dylemat
spłonąć w ogniu czy oddać się na pożarcie
tym co w ziemi
nie myśleć o jej ciężarze
rozstrzygnąć i spokój

potem wiadomo tylko pamięć
krótka
tych co jeszcze tu

zanim się to stanie zacząć od nowa
patrzeć widzieć czuć
drzewa kwitną dzieci biegają
poeci piszą wiersze

a czasem
otworzyć drzwi przeszłości
i zamknąć

po prostu
żyć

PRZEŁOM?


Te moje nastroje! Zmieniają się, jak ta „łaska pańska”, co na pstrym koniu jeździ. Czasem zależą od pogody czy ciśnienia atmosferycznego, a czasem od drobiazgów, które nagle przeważają szalę samopoczucia w tę lub inną stronę.
Dziś od rana byłam prawie zadowolona z siebie, dokładniej - mniej niż zwykle z siebie niezadowolona. W końcu przecież jakoś udało mi się „obejść” moje minione imieniny. Zmobilizowałam się. Rzutem na taśmę ogarnęłam dawno niesprzątane mieszkanie, a zrobione przeze mnie sałatki moim koleżankom bardzo smakowały. Nie mówiąc o torcie, ale ten nie był mojej roboty. Jasne, nie mam talentów w tej dziedzinie. Nie jestem "perfekcyjną panią domu".
To jednak było wczoraj, dziś jest dziś. Zostało mi trochę naczyń do zmywania, ale uporałam się z tym jeszcze przed śniadaniem. Potem bez wewnętrznego oporu wyruszyłam „na miasto”. Wczorajszy ból kręgosłupa, który wieczorem dawał mi się potężnie we znaki, jakoś minął. Poruszałam się dziarsko, załatwiłam, co było do załatwienia i wracałam do domu. Po drodze, jak mi się to zdarza, składały mi się w głowie jakieś frazy. Na wiersz czy opowiadanie? Jeszcze nie wiem. Muszę to zapisać – pomyślałam.
Po wejściu do bloku zajrzałam do skrzynki pocztowej. Bez większego przekonania, bo zwykle jest pusta, chyba że te znienawidzone rachunki. Tymczasem jakaś kartka. Z Barcelony? Charakter jakby znajomy. O rany! Od Moniki. To dopiero! Odezwała się po bardzo długim milczeniu. Moja dawna uczennica, rezydentka sanatorium w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pisywała potem do mnie, znałam niektóre perypetie jej niełatwego życia. Trzy może cztery lata temu wyjechała do Anglii. Jakoś tam sobie radziła, choć bywało trudno. Utrzymywałyśmy kontakt mailowy. Aż zamilkła. Myślałam z niepokojem, że stało się z nią coś złego. Przecież różnie bywa…
Na szczęście – nie. Nadal jest w Anglii. Teraz tylko na wycieczce ze swoim chłopakiem. Podała adres. Zaraz do niej napiszę. Cieszę się.
Dzień więc mogę chyba uznać za udany. Może to przełom. Już tyle czasu minęło, gdy nic tu nie napisałam. Minione upały dały mi się nieźle we znaki, wypaliły do cna emocje, żywsze myśli, a przede wszystkim motywację. Do niczego nie byłam zdolna. Hmm… A czy w ogóle jestem do czegokolwiek zdolna? Oto jest pytanie.

piątek, 15 czerwca 2012

ACH, TO EURO 2012

Trwają mistrzostwa w piłce kopanej. Wszechobecne Euro. Nie jestem zaprzysięgłym kibicem, ale emocjom ulegam. Może dlatego niczego tu nie wklejam. Za sprawozdawcami sportowymi powtarzać się przecież nie będę. A kibolskich ekscesów komentować mi się nie chce. Jedna dobra rzecz, w mediach tylko Euro - mecze, piłkarze, wyniki, przewidywania i małomówny Smuda. Żadnych polityków. No, prawie żadnych. I to jest ze wszystkiego najlepsze. Jutro mecz Polska - Czechy, walka o wyjście z grupy. Zobaczymy.

poniedziałek, 28 maja 2012

FACEBOOK


Zwyczajnie fejsbuk albo fejs to miejsce, gdzie od pewnego czasu się zagnieździłam, bardziej niż gdzie indziej. Już nie rajcują mnie, jak kiedyś, portale literackie. Mam świadomość, że za nimi, za ich coraz młodszymi userami, nie nadążam. A fejsbuk, portal społecznościowy, daje szeroką możliwość oglądu rzeczywistości . I komentowania jej. Jeśli chcę. To "jeśli chcę" jest ważne.
Kiedy jakiś czas temu z wieloma wątpliwościami i wewnętrznymi oporami zarejestrowałam się tutaj, portal okazał się bardzo przyjazny. Polubiłam go. Tymczasem tak jak wszystko i ten portal się zmienia. Jest jak życie. Płynie, rozwija się, przekształca. System ewoluuje, wewnętrznie i zewnętrznie. Teraz nie wszystko mi tu pasuje jak wygodne buty, ale odnajduję się, tkwię i funkcjonuję. Mam swoje miejsce i swoich fejsbukowych przyjaciół.
Portal jest po trosze kroniką zdarzeń, które rejestruję, jest też samym zdarzeniem, tym co wypełnia mój czas. Podobnie jak każdy ujawniam swoje zainteresowania, preferencje, poglądy. I mam grono sympatycznych znajomych. Wybieram ich sama albo daję się wybierać, także pod kątem wewnętrznych podobieństw. Tak jest lepiej, nie lubię wchodzić w spory ani denerwować się czyimiś nienawistnymi poglądami. Ciekawa jestem świata innych ludzi, ale  spokój i harmonia, to jest to, co lubię najbardziej.

sobota, 26 maja 2012

TARGET

na ekranie telewizora twarze znanych aktorów z czołówek
wdzięczą się do mnie i przekonują
że koniecznie powinnam
wziąć kupić nabyć
dać się namówić
piękny antonio tego nie wie ale już dawno
ma u mnie przechlapane
lista się powiększa
zewsząd kuszą i mącą w głowie
celebryci a z nimi banki markety podejrzane fundacje
rossman uprzejmie prosi
kup misia kup misia kup misia
prawda
wierzę owsiakowico roku przyklejam nowe czerwone serduszko
ale czy od tego moje własne serce lepiej bije nie wiem
czy mam serce?
lekarz nie kwapi się z potwierdzeniem
tylko uśmiech młodego farmaceuty sprawia
że chyba je mam
nie czekam już na nic
wielka wygrana ani miłość do mnie nie trafi
za węgłem czai się ta z którą spotkać się nie chcę
jeszcze nie
wyłączam telewizor
mam książki
ciągle jeszcze kupuję nowe
nikt nie musi mnie namawiać
czytam
póki widzę jasność dnia
20.01.2012

WIESZ, KOKS...


Dawno napisane, wiele razy poprawiane...

Stara kobieta nerwowo krążyła po mieszkaniu, wyraźnie czegoś szukając. Co chwila podchodziła do regału, przekładała papiery na półkach z książkami, po raz kolejny przeglądała gazetę leżącą na wersalce, spoglądała na okienny parapet. Wyszła do kuchni. Tam zapewne też nic nie znalazła, bo kiedy wróciła do pokoju, bezradnie przysiadła na brzeżku fotela.
- Co ja zrobiłam? Gdzie są te kartki? Miałam je dziś przepisywać… Chciałam przecież… wreszcie… Ruda… Ciągle ją pamiętam, choć było to tak dawno i wiele się później zdarzyło. Wczoraj… Co ja robiłam wczoraj?
Po twarzy starej kobiety przebiegł skurcz. Coś sobie chyba przypomniała.
- Prawda! Wyrzucałam makulaturę, tyle mi się jej nagromadziło. Już nie dawałam rady. I właśnie wczoraj zachciało mi się porządków. Tak, bo kto by to potem po mnie… Uczniowskie zeszyty, wypracowania sprzed lat, gazety… Ale te kartki… miałam je zatrzymać… Gubię się.
Przez chwilę siedziała z opuszczonymi ramionami. W końcu wstała i poczłapała w głąb mieszkania.
- Koks, wstawaj! Idziemy na spacer.
Założyła kurtkę i sięgnęła po smycz. Obok niej pojawił się czarny kudłaty pies. Poruszał się leniwie.
- No, chodź, chodź! Wiem, ciężko ci się ruszać. Oboje jesteśmy starzy, wiem, co to znaczy. Ale musimy wyjść.
Pociągnęła psa do drzwi. Na dworze skierowała kroki do stojących w pobliżu pojemników na różnego rodzaju odpady. Stanęła przed tym z napisem „makulatura”. Zajrzała do środka.
- No tak… Już wywieźli. Żeby zawsze byli tacy szybcy, to nie. Akurat teraz. Gdzie oni to wywożą?
Pies lekko pociągnął smycz.
- Tak, Koks, już idziemy. Zaraz cię uwolnię.
Na łące pod lasem stara kobieta i pies dreptali to w tę, to w tę stronę. Pies obwąchiwał swoje miejsca i znaczył teren. Kobieta czasem mówiła coś jakby do siebie, czasem zagadywała psa.
- Wiesz, Koks, zawiodłam… nie sprostałam… Dawno temu, ale pamięć powraca… Czasem się tak zdarza... Czegoś w porę nie zrobimy albo zrobimy coś źle i już się biegu spraw nie da odwrócić.

***
Jeszcze tylko jeden dzień. Jutro mam zajęcia. Dość już tej głupiej roboty. Schylić się, podnieść, wrzucić na wagę. No, może trochę krzepy złapałem. Papier jest ciężki. Garba można dostać – jak mówi taki jeden starszy, co też tu ze mną pracuje. Nie ma go w tej chwili. Skoczył po piwo. Szef też gdzieś wybył. Chwila oddechu. Nie muszę się śpieszyć. Rzuciłem okiem na stos makulatury i luzem rozsypany szmelc.
– Co to?
Wśród brudnych gazet i kolorowych ulotek zobaczyłem jakieś luźne kartki, jak wyrwane z zeszytu. Zapisane odręcznym pismem. Zatrzymałem wzrok.
Dlaczego zacząłem czytać, sam nie wiem. Fragment jakiegoś pamiętnika? Próby pisarskie?
Dlaczego człowieka zawsze interesują cudze tajemnice?

***
W dzieciństwie bardzo chciałam mieć psa, ale… Wszystkie moje psy to te, których nie miałam. Puc i Bursztyn, Lassie, potem jeszcze inne… Zaczytywałam się w opowiadaniach o zwierzętach. Najwcześniej zachwyciłam się „Najmilszymi” Ewy Szelburg-Zarębiny. Te opowiadania czytała nam pani w „ochronce”, tak wtedy jeszcze mówiono. Ile miałam lat? Trzy, może cztery… Potem nauczyłam się czytać sama.
Gdzieś wokół mnie zawsze były psy, najczęściej te podwórkowe. Ale nie moje. Jedne łagodne, inne złe. Na łańcuchu lub biegające luzem, bez kagańca. Niektórych się bałam. Jeden ugryzł mnie boleśnie. Poszła fama, że być wściekły. Musiałam brać zastrzyki. Nie wiem, czy były potrzebne, bo chyba nie poddano psa badaniu, nie dał się złapać. Zastrzyki w brzuch, bałam się ich okropnie. Ale pan doktor mnie chwalił, że byłam dzielna. A tatuś woził do niego na sankach, bo właśnie spadł śnieg. Wkrótce przedszkole się skończyło, poszłam do pierwszej klasy.

***
Też lubię psy. Żaden na szczęście mnie nie ugryzł. Słyszałem niedawno w telewizji o wściekłych lisach. No, dobra, zastrzyków bym się może i bał. Ciągle mówią, że komuś tam grozi „seria bolesnych…”.
Lassie – znam, film i serial w telewizji oglądałem, chyba powtarzali. A w trzeciej klasie była taka lektura „Pies, który jeździł koleją”. Podobała mi się. Wolę jednak żywe zwierzaki. Moja cocker spanielka jest super.
Tekst na kartce się urywał. Szukałem dalszego ciągu. Chyba z nudów. Bo nie zapowiadało się nic szczególnego, może poza wzmianką o „ochronce”. Ochronka? Kiedy to było? Jakaś stara historia…
Ładny charakter pisma. Ale kto teraz pisze odręcznie, jak są komputery. Ktoś pewnie wyrzucił papiery po zmarłym, porządkując mieszkanie, znaczy, po zmarłej, bo to kobieta. Trochę niesamowite, trzymać w ręku zapiski kogoś, kogo już nie ma.

***
Rozległy leśny teren, na uboczu miasta. A pośród wysokich sosen drewniane parterowe pawilony. Można by je nazwać barakami, bo zewnętrznie bardzo je przypominały, ale wewnątrz były dobrze urządzone, jasne, przestronne, funkcjonalne, wyposażone w wygodne sprzęty. Dla młodszych i starszych dzieci, dla dziewczynek i chłopców. Chorych na gruźlicę. Zabudowania tworzyły zamknięty świat. Wszystko tu było, co miało służyć małym pacjentom. Obiekty niezbędne dla funkcjonowania sanatorium i ludzie, którzy tu pracowali.
W tym świecie co jakiś czas pojawiały się bezdomne psy. Pojawiały się i znikały, wędrowały gdzieś dalej, do zwykłych ludzkich domostw. Niektóre zostawały dłużej, bo znajdowały tutaj swoje przytulisko. Dzieci je hołubiły.
Królem przybłędów był Misiek. Jego historia toczyła się szczęśliwą ścieżką. Podobnie jak bywa z ludźmi, zawdzięczał to swemu wdziękowi i inteligencji. Ruda była inna. Musiała już od urodzenia niezłe cięgi od życia odebrać. Trzymała dystans. Kryła się po krzakach, warczała groźnie na przechodzących. Wszyscy się jej bali. Była tak wychudzona, że zdawało się, iż z trudem utrzymuje się na nogach. Jednak żyła. Jak sobie radziła na początku, nie wiadomo. Inne bezpańskie psy, które pojawiały się tu i znikały, umiały się podlizać, wkraść w łaski tego lub owego, w ten sposób zdobywały byle kąsek. Ruda nie zbliżała się do nikogo. Być może udawało się jej skraść porzucony ochłap, gdy nikt nie widział, bo ciągle istniała. Jej płowa sierść błyskała w gąszczu krzaków.

***
No tak, psy – pomyślałem i rozejrzałem się, czy szef się czasem nie wychyla zza węgła. Nie. Mogłem czytać dalej. Sprawdziłem tylko, czy mam w ręku wszystkie już kartki. Chyba tak. Wyrwane z jakiegoś starego zeszytu wyróżniały się pośród kolorowych folderów i starych gazet.
Po chwili wstałem, rozprostowałem nogi, musiałem się wysikać.
Potem pokręciłem się po placu, żeby z daleka było widać, że ktoś tu urzęduje. I wróciłem do moich kartek. Nie były numerowane, ale łatwo dopasowywałem kolejne. Na wszelki wypadek pogrzebałem jeszcze w stosie makulatury. Jakbym spodziewał się, że znajdę skarb.

***
W części drewnianych pawilonów mieszkali pracownicy. Tymczasowe miejsce pobytu, hotel po prostu. Pokoiki były małe, sześciometrowe „pojedynki” i dziewięciometrowe „półtoraki”. W tych ostatnich kwaterowano po dwie osoby. Samotnym żyło się tu dość wygodnie, gdy pojawiały się rodziny, było trudniej. Ograniczona przestrzeń, wspólna łazienka i toalety na korytarzu. Każdy chciał się stąd wyrwać. Ale na mieszkania spółdzielcze wtedy czekało się długo. Byli szczęściarze, którym szybciej udawało się wyprowadzić „do bloków” albo do nowo wybudowanego własnego domku, inni pozostawali wiecznymi rezydentami. W tym miejscu trudno było rozwinąć skrzydła, trzeba się liczyć z innymi, bardziej niż gdzie indziej.
Tylko jedna pani Irenka, stara, samotna emerytka, pozwoliła sobie na luksus posiadania psa. Ba! Nawet dwóch. Bezdomne, nieduże zwierzaki, które przyhołubiła, spały na dworze, pod jej oknem. Czasem brała je do domu. Współmieszkańcy się buntowali. Bo pchły, brud, może jakieś choroby. W dodatku jeden bywał agresywny. Ale na pokątne sarkania pani Irenka była głucha.
Pani Irenka… Tak właśnie, mimo jej wieku, wszyscy na nią mówili. Uważali za dziwaczkę, ale jakoś to do niej nie docierało. Kiedy wynurzała się ze swego zagraconego pokoiku na boży świat, psy ciągnęły za nią, nie odstępowały ani na krok. Wstrząsnęła mną jednak kiedyś wiadomość, że gdy jej suczka przypadkiem się oszczeniła, pani Irena sama zajęła się unicestwieniem miotu.
Gdy na terenie ośrodka pojawiła się Ruda, była nieznanym anonimowym psem. W dodatku złym. Głuchym warczeniem ostrzegała, żeby się do niej nie zbliżać. Chowała się po krzakach, rzadko wychodziła na otwartą przestrzeń. Wszyscy uważali, że zagraża dzieciom i dorosłym. Niejeden raz organizowano obławy, próbując ją złapać,. Ale jej udawało się jakoś wymykać z opresji. Mężczyźni spluwali ze złością. Nikt jej nie lubił. A mnie było jej żal.
Nie miałam jednak zamiaru się nią zajmować. Ani czasu, ani możliwości. Pewnego razu, mijając krzaki, w których się kryła, powiedziałam o niej „Ruda”. Przestała być anonimowa i coraz częściej o niej myślałam. Ruda! Ktoś bardzo musiał ją skrzywdzić. Czułam, że potrzebuje tylko dobroci, ciepłej ręki opiekuna. Ale jak mogłam jej pomóc, sama trochę bezdomna? Ledwie mieściłam się na swoich sześciu metrach powierzchni. Poza tym absorbowała mnie praca.

***
Ciekawe. Kim była ta kobieta? Bezdomna? Różnie się ludziom wiedzie. Ale pracowała, to znaczy nie była pacjentką. Kim więc była? Lekarką? Chyba nie. Pielęgniarką? Może. Ciekawe, czy znajdę odpowiedź na to pytanie.

***
Nie miałam sprecyzowanego planu, ale zaczęłam Rudej systematycznie podrzucać jedzenie. Kiedy widziałam ją gdzieś w krzakach za oknem, wychylałam się i rzucałam smakowity kąsek. Dopóki okno było otwarte, udawała, że jej nie ma. Zamykałam je więc i patrzyłam zza firanki. Wtedy dopiero wysuwała się ostrożnie, łapała pośpiesznie, co było, i chowała się z powrotem w bezpieczny cień. Nawet pracowicie obgryzając kość, czujnie rozglądała się wokół, ciągle niepewna tego, co ją może spotkać.
Z biegiem czasu moja stołowniczka przestała się mnie bać. Mogłam już nie zamykać okna, wychylałam się do niej. Przyzwyczajała się do mojego głosu i do tego, jak ją wołam. Ale gdy wychodziłam na zewnątrz, ciągle jeszcze nie pozwalała się zbliżyć, chroniła za drzewem albo nieopodal w kępach bzu. Mimo wszystko o określonym czasie zawsze była w pobliżu i już tak bardzo nie straszyła wszystkich w innych miejscach.
Miała gdzieś swoje legowisko, którego nie znałam. Bezdomne psy same sobie organizowały życie. Sanatoryjny teren był rozległy, były tu różne zakamarki. Skądś do mnie przybiegała i gdzieś wieczorem znikała.
Pewnego razu pozwoliła do siebie podejść i dała się pogłaskać. Czujna i drżąca poddawała się pieszczocie. Spotykałyśmy się pod moim oknem. Miska stała zawsze w tym samym miejscu, pod krzakiem bzu. Dawałam jedzenie i głaskałam, a ona, szczęśliwa, machała ogonem i lizała moją rękę. Stawała mi się coraz bliższa. Spotkały się dwie samotności. Do domu nie zapraszałam, na to była zbyt „dzika”. I ja za mało odważna. Mieszkańcy pawilonu niechętnym wzrokiem obserwowali moje zabiegi. Jednak brnęłam w to dalej. Oswoiłam ją. Czy to był kolejny mój błąd?
Dni mijały. Robiło się zimno. Któregoś dnia Ruda przydreptała z trudem wlokąc nogi, skomlała z bólu. Pomyślałam – jest już stara, od spania na zimnej ziemi dopadł ją pewnie reumatyzm. Miałam w domu jakieś swoje leki, zaczęłam więc kombinować, jak jej to podać. Wciskałam połówki tabletek w kawałki kiełbasy lub kaszanki, z płynnego żarcia łatwo je wyłuskiwała i wypluwała. Szły na marne. W końcu udało się, leki zaczęły działać. Przestała cierpieć i poruszała się z dawną sprawnością. Chyba była mi wdzięczna.

***
Dziwna to jednak kobieta. Co to, dawniej weterynarzy nie było? Z tym reumatyzmem może i miała rację. Psy chorują podobnie jak ludzie. Moja babcia też ma reumatyzm. Ta, co to pisała, też chyba nie była już młoda.

***
Przyszła wiosna, a Ruda gdzieś znikła. Rozglądałam się tu i tam. Wołałam. Nic z tego. Było mi smutno, ale sprawy zawodowe zajęły mnie w tym czasie bardziej niż zwykle. Zaproponowano mi wykłady. Wyjeżdżałam na zajęcia, wracałam późno. Dopiero, gdy kurs się skończył, znów zaczęłam panować nad swoim czasem wolnym.
Pewnego dnia, nieoczekiwanie, usłyszałam za oknem jakieś znajome dźwięki. To Ruda wołała mnie do siebie. Znalazła się! Przyszła. Nie sama. Przyprowadziła ze sobą… troje swoich dzieci. Znowu była wychudzona, ale jakaś taka dumna i szczęśliwa. Jednak potrzebowała pomocy i w swoim psim rozumie znalazła rozwiązanie. Miała nadzieję, że jej pomogę. Była wspaniałą matką, karmiła swoje szczeniaki, ale pokarmu miała coraz mniej. Cicho popiskiwała, jak ją ssały.
Znów miałam stołowniczkę i nowe mordki do żywienia. Musiałam odkarmić Rudą i zaopiekować się jej dziećmi. Szczeniaki były śliczne, każdy innej maści, ale z jakiegoś powodu strasznie cierpiały. Gdy wzięłam je na ręce i uważnie obejrzałam brzuszki, okazało się, że zaatakowane są przez jakieś pasożyty. To wszoły. Pobiegłam do apteki po szampon owadobójczy. Przemyciłam pieski do łazienki i po kolei wykąpałam. Owinięte w ręczniki suszyłam suszarką do włosów. Bałam się, że mogą tej kąpieli nie przeżyć. Brzuszek jednego smarowałam oxycortem, bo miał brzydko wyglądające czyraki. W końcu wyratowałam je z opresji i odkarmiłam. Radosne bawiły się ze mną. Ciepłe i przytulne nosiłam na rękach. I nie mogłam się z nimi rozstać.

***
Heh… Ta kobieta, choć trochę dziwna, na swój sposób wydała mi się sympatyczna. Może to jednak lekarka? Chyba nie miała swoich dzieci ani wnuków. Tak myśląc, przełożyłem kolejną kartkę. Może to już koniec? Mimo wszystko ciekaw byłem dalszego ciągu.

***
Powinnam coś zdecydować. Jednak odganiałam racjonalne podszepty. Tymczasem docierały do mnie coraz głośniejsze echa niezadowolenia. Że chowam te psy, a w tych warunkach i w tym miejscu nie powinnam.
W końcu ktoś podjął decyzję zamiast mnie.
Tego dnia znów wyjechałam na jakąś konferencję. Kiedy późnym popołudniem wróciłam do domu ani Rudej, ani jej szczeniaków w pobliżu nie było. Nie było ich nigdzie. Poczułam niepokój i pustkę.
Gdy stałam bezradna, rozglądając się wokół, jedna z mieszkających obok pań usłużnie zakomunikowała, co się stało. Wydawało mi się, że słyszę w jej głosie cień mściwej satysfakcji…
– Te psy nie mogły tu być i się rozmnażać! Szczeniaki zostały wywiezione do schroniska.
– A Ruda?
Na to pytanie nie od razu dostałam odpowiedź. Oczy rozmówczyni uciekły gdzieś w bok. Wzruszyła ramionami. Dopiero jakiś czas później poznałam prawdę.
– Pani przecież wie, jaka była… Zła. Nie dawała dojść do szczeniaków. Szczerzyła zęby i rzucała się na wszystkich. Wreszcie robotnicy zapędzili ja w krzaki, zarzucili jakąś płachtę, a potem…
– ???
– Pani…, rzucała się, szamotała, gryzła… Nie mogli sobie poradzić. Wściekli się i… łopatami… zatłukli… Wyrzucili gdzieś do lasu.
Patrząc na mnie dodała jeszcze.
– Przecież to tylko pies.

***
Ups. Tego nie przewidziałem... Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy pomyślałem o mojej suni. Że ktoś mógłby jej coś tak strasznego zrobić. Na szczęście jest bezpieczna, w domu, mama się nią opiekuje. Jest zdrowa i zadbana. Jak tylko wrócę, wyjdę z nią na spacer.
Doszedłem więc do końca historii i jak w kryminale rozwiązanie było zaskakujące. Smutne. Żal mi było i tego psa, i tej kobiety. Poznałem trochę jej myśli, choć nadal nie wiedziałem, kim była. Nagle dokonałem odkrycia, że właściwie to nigdy nie wie się wszystkiego o drugim człowieku.
Na ostatniej kartce, którą trzymałem w ręce, było już tylko kilka zdań.

***
Długo nie mogłam przyjść do siebie. Tak bardzo przywiązałam się do Rudej i jej dzieci. Te zwierzaki… To one oswoiły mnie. Dotkliwie przeżywałam stratę. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nawet praca nie dawała zapomnienia. Ciężar legł mi na sercu i nie dawał się usunąć. Ruda mi zaufała, a ja ją zawiodłam.

***
Heh… To już koniec…
Otrząsnąłem się. O rany, szef!
Wcisnąłem kartki do kieszeni i złapałem za związany sznurkiem pakiet.
- Tak jest, szefie – robi się!