TYLKO TYLE

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

MIGOTANIE

I oto wiosną tego roku mamy upalne lato. Na termometrze za oknem 30 stopni C. Uff! Aż się rozmigotały moje przedsionki...
Jechałam autobusem na spotkanie z Magdą i zastanawiałam się, czy wysiąść na pierwszym przystanku i powędrować do szpitala na ostry dyżur, czy jechać dalej.
Zmieniając co chwilę zdanie, dotarłam jednak do otwockiego dworca i rozsiadłam się w kawiarni "Lokomotywa". Za chwilę wpadła Magda.
Jej młodzieńczy entuzjazm zawsze mnie podpiera. Pogadałyśmy całkiem konstruktywnie w temacie "Wiosenne Święto Poezji - IX Turniej Jednego Wiersza. Migotały idee, pomysły i... trochę plotek.
Zrobiłam jeszcze zakupy, do domu wróciłam zmęczona. Coś przegryzłam (Tadeuszowi podałam obiad) i uderzyłam w kimono. Fakt, długo w nocy nie spałam, ale niepokoją mnie te powtarzające się niemal każdego dnia chwile zapadania w śpiączkę.
Zaczynam się zachowywać podobnie jak moja najstarsza, nieżyjąca od roku, siostra. Tak jak ona mam cukrzycę. Ledwie po jakimś posiłku usiadła na fotelu, już za chwilę oczy jej się zamykały, a głowa opadała niemal na kolana. Miewam teraz podobnie. Ona od dawna była na insulinie, ja jeszcze na tabletkach, ale... Coś muszę ze sobą zrobić... Wiem, za mało się ruszam. Heh... Kwadratura koła.

niedziela, 29 kwietnia 2012

TAMTE LATA – TAMTE KLIMATY


Sięgam do starych notatek, zamierzam je tu zamieszczać. Nie da się zachować chronologii, a także uniknąć powtórzeń, ale muszę je mieć tu razem. Ten zapis pochodzi z roku dwutysięcznego. Nie żyją już Stach i Janusz. Żyją jeszcze siostry.

Mój brat Stanisław, w rodzinie zawsze nazywany Stachem, na emeryturze zajął się malowaniem. Wiedziałam, że był bardzo zdolny, ale malarstwo? O to go nie podejrzewałam. Myślałam, że zacznie pisać. Świetny opowiadacz historii. A jednak… Zaczął malować i wychodziło mu to całkiem dobrze. Kiedyś poprosiłam, by namalował nasz przedwojenny dom, którego nie dane mi było znać. Żeby odtworzył tamten dom i jego otoczenie, gdzie upłynęło dzieciństwo mojego starszego rodzeństwa. Dziś ten obraz wisi u mnie w pokoju. To moje miejsce magiczne.
Do roku 1939 moi bliscy żyli w malowniczej scenerii między jeziorem, nadjeziornym lasem, a ogrodem i klasztorem bernardynów, z kościołem w tle. Odizolowani po trosze od pospolitego życia poza murami seminarium. Szkolny teren był ogrodzony solidnym murowanym parkanem. Pokryty białym tynkiem, zwieńczony daszkiem z czerwonych dachówek i bramą prowadzącą do wnętrza stanowił dla mnie tajemniczy świat - po wojnie jako mała dziewczynka odwiedziłam go parę razy.
Przed wojną przyszło tam na świat pięcioro mojego rodzeństwa: najstarsza siostra Władzia urodziła się w 1921 roku, Ira - w 1923, Stach - w 1925, Janusz - w 1928, a Basia - w 1932. To miejsce ukształtowało klimat życia całej rodziny.
Znaczenie miała nie tylko bliskość natury, ale także, a może przede wszystkim środowisko szkoły, która z jednej strony stanowiła podstawę egzystencji, bo dawała pracę - Tatuś był w tej szkole woźnym - z drugiej zaś była oknem na świat. Istotne i znaczące stawało się to, co się w niej działo. Ważni byli związani ze szkołą ludzie. Z tej strony, jak promienie słońca prześwitującego przez gęstwę listowia, docierały odgłosy lepszego świata. Uchylały się drzwi do świata wartości wyższych – wiedzy, nauki i kultury... W naturalny sposób chłonęli to moi rodzice i przesiąkały tym dzieci.  
Rodzice posiadali licznych krewnych i przyjaciół, wydaje się jednak, że największy wpływ wywarły na nich osoby związane z seminarium, a potem powstałym na jego miejscu gimnazjum. Niektórzy z dyrektorów, profesorowie i ich żony, przebywający tam czasowo wizytatorzy, a nawet uczniowie - pojedynczo i w gromadzie.

Dyrektor Gawędzki i jego żona byli dobrymi ludźmi, z dużą życzliwością odnosili się do moich rodziców, choć mój ojciec był tylko woźnym. Ponieważ dobrze wypełniał swoje obowiązki, dostąpił zaszczytu awansu na stanowisko starszego woźnego. Córki państwa Gawędzkich bawiły się z moimi siostrami, Władzią i Ireną, często przebywały w naszym domu, a nasza mama się nimi opiekowała. Jedna z nich, Kalina Gawędzka, to znana dziennikarka, redaktorka pism młodzieżowych i kobiecych. Druga została wziętym lekarzem, zamieszkała gdzieś zagranicą. Obie, tak jak moje siostry, to już sędziwe panie. Nie wiem nawet, czy żyją.
Krótko po wojnie, państwo Gawędzcy odwiedzili moich rodziców w naszym rodzinnym domu w Skępem, ale było to raczej smutne spotkanie. Mama leżała chora. Rozmowa z gośćmi się nie kleiła - "Nie wstępuje się dwa razy do tej samej rzeki".

W szczególny sposób w dziejach rodziny zaznaczyła się Ewa Szelburg-Zarębina, znana pisarka, autorka książek, głównie dla dzieci. W 1921 roku była matką chrzestną mojej najstarszej siostry Władzi, wraz ze swoją matką, zresztą. Istnieje taka rodzinna legenda, że epizod z życia mojej najstarszej siostry Władzi stał się impulsem pewnego opowiadania. Jego bohaterką była mała dziewczynka z czerwonym balonikiem, który wyrwał się jej z rąk i uleciał w przestworza. Ewa Szelburg-Zarębina przez krótki okres mieszkała w Wymyślinie jako żona dyrektora seminarium, pana Ostrowskiego. Ale stało się tak, że zakochała się w uczniu z ostatniego kursu – Zarembie. Uciekła nim do Warszawy i wkrótce za niego wyszła. Nasza mamusia była powiernicą zarówno jej tajemnic, jak i żałosnych skarg porzuconego.

Z Warszawy do gimnazjum w Wymyślinie jako wizytator szkolny przyjeżdżał pan Drewnowski. Latem spędzał tu wraz z całą rodziną swój urlop. Z jego synami bawili się moi bracia i siostry. Dla tej znanej warszawskiej rodziny Wymyślin był zapewne nic nie znaczącym epizodem, natomiast odcisnęli swój ślad w historii Warszawy, w historii kraju. Cała rodzina w czasie wojny i okupacji zamieszana była w działalność konspiracyjną, ich losy potoczyły się tragicznie. Dziś żyje tylko Tadeusz Drewnowski, ówczesny kompan zabaw moich braci, szczególnie Stacha, znany obecnie historyk literatury i pisarz, autor m. in. cenionej biografii K. K. Baczyńskiego "Żołnierz, poeta, czasu kurz..." i wydawca "Dzienników Marii Dąbrowskiej".

To było pokolenie Siłaczek i Judymów, ludzi z poczuciem misji. Historyczny fakt. W pierwszych latach odzyskanej niepodległości polskiej inteligencji przyświecał ten, zapisany na kartach prozy Żeromskiego, imperatyw – w odległe zakątki Rzeczypospolitej nieść kaganek oświaty. Skępe i jego okolica, a szczególnie to miejsce zwane Wymyślinem, było właśnie jednym z takich zakątków. Tak to widzę.

W seminarium w Wymyślinie uczyli się synowie zamożnych rodzin z okolicy. Dość wcześnie ktoś (z nauczycieli?) zauważył, że woźny, Władysław Bobrowicz, ma bardzo zdolne dzieci. Jednakże same zdolności nie gwarantowały wtedy szkolnej kariery mojego rodzeństwa, potrzebne były pieniądze. Na czesne, na podręczniki i zeszyty, na buty i szkolne mundurki. Tymczasem dzieci państwa Bobrowiczów dla oszczędności w ciepłe wiosenne i letnie dni biegały boso. Ale na rodzinnych zdjęciach moje siostry i bracia prezentują się dobrze. Władzia i Irena - uczesane w warkocze, ozdobione wstążkami, w kolorowych  sukienkach, na nogach mają białe skarpetki i ładne, zapinane na guziczek, ciemne pantofelki. Na co dzień więc było może biednie, ale… honorowo.
Później wybuchła wojna...

sobota, 28 kwietnia 2012

NIE GMERAĆ?


Na kartce z kalendarza myśl Emila Ciorana – „Jeśli chce się być szczęśliwym, nie wolno gmerać w pamięci”. No, właśnie! Na pewno ma rację. Tymczasem większość moich wierszy z tego „gmerania” powstała. Chyba zawsze tak ze mną było - szłam przed siebie, patrząc wstecz. Wlokłam ciężar pamięci.
Kiedyś, w innym jakby życiu, bo w innym blogu, pod wrażeniem książki Anny Janko „Dziewczyna z zapałkami”, w 2007 roku, napisałam tekst „Zapałki”. Dziś wracam do niego i przytaczam tutaj. Bo jest w nim coś, co może zaprzecza myśli Ciorana.

„Każdy ma swoje zapałki.
Czasem je zapala, aby w ich świetle zobaczyć… Co? Kogo?
Siebie sprzed lat? Świat, jaki był? Nie wiem.
Może, aby ogrzać się przez chwilę w cieple tego, co było, albo masochistycznie przywołać to, od czego próbujemy bezskutecznie odwrócić się plecami, żeby zapomnieć. Bywają gdzieś za nami takie drzwi wciąż niedomknięte do końca.
A może jest tak, że aby zapomnieć, trzeba to zapisać? W rzędzie literek zobaczyć, rozpisane na głosy, własne życie. Ułożyć się z nim, podpisać pakt o nieagresji. I dalej żyć.
Annie Janko się to udało. Czytam właśnie jej „Dziewczynę z zapałkami”. Stąd te refleksje. Tej książki nie da się pochłonąć jednym haustem. Czytam ją powoli i odkładam na półkę, by za chwilę znowu do niej powrócić.
W tej czynności czytania jest mnie więcej, niż jedna. Rozwarstwiam się. Jedna ja zachwyca się formą zapisu, językiem powieści, odkrywczością, która znajduje niezwykły językowy ekwiwalent dla opisu stanów uczuciowych bohaterki. Inna ja odnajduje w wielu fragmentach powieści niebezpiecznie bliskie sobie wątki, czuje ich traumę, kroi na żywo własne tkanki. Jeszcze inna ja we mnie patrzy na to wszystko, wzdychając - „taką mieć odwagę… tak umieć pisać…”.
Tak pisać nie umiem, ale czy nie zapalam zapałek? Hmm…Ciągle jeszcze je zapalam, tylko w ich świetle coraz mniej widzę. Ale to problem z innej półki.
Zastanawiam się, czy przypadkiem nie miałam racji snując przypuszczenie, że „aby zapomnieć, trzeba to zapisać”. Dziś stwierdzam, że tak jest, zdarzenia i obrazy z przeszłości raz zapisane tracą na ostrości, nie wywołują dawnych emocji, przestają uwierać, obojętnieją, odpływają w niebyt.

środa, 25 kwietnia 2012

wtorek, 17 kwietnia 2012

NO!

Drugi dzień wczesnego wstawania. Może się przyzwyczaję? Nie wiem. Ale zadania przewidziane na dzisiaj zostały wykonane. Na wizytę do przychodni oczywiście taksówką, niezawodnej pani Lucynki. Muszę kiedyś o niej napisać, to fenomen. Ma siedemdziesiąt kilka lat, a jeździ jak „młody bóg”. Talent w genach.
Z jej pomocy korzystam często, jeśli mam gdzieś Tadeusza zawieźć. Czasem z tych naszych Ługów jeździliśmy do miasta autobusem, teraz to już niemożliwe. Tadeusz nie daje rady, mimo że stara się być dzielny.
Decyzja o „nowej” lekarce - ze wszech miar słuszna. Pani doktor okazała się osobą młodą, sympatyczną, jednocześnie uważną i wnikliwą. Będziemy się jej trzymać. Stanu Tadeusza nie zmieniła, tego nie zrobi żadna czarodziejska różdżka, ale do jego problemów podeszła merytorycznie i z sensem. Coś pozytywnego może z tego wyniknie.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

DZIŚ

Wcześnie dziś wstałam. Miałam zadania do wykonania. Po pierwsze i najważniejsze - zapisać siebie i Tadeusza do lekarza. Bo to poniedziałek, a w „mojej” przychodni zapisy odbywają się tylko w poniedziałki. Na wizytę, która mieć będzie miejsce nie wcześniej niż za dwa tygodnie. To już samo w sobie jest koszmarem. A dziś jeszcze się spotęgowało. Dowiedziałam się, że nie ma zapisów, bo za dwa tygodnie wypada… długi weekend, więc i tak nic z tego… Zagotowało się we mnie. Muszę z Tadeuszem być u lekarza koniecznie. Dusi się coraz bardziej. Jestem bezradna. Ten wysięk w płucach pewnie się powiększył.
Na szczęście jedna z recepcjonistek spojrzała na mnie i z otwartym zeszytem w ręku zapytała – A może zapisać państwa do nowej pani doktor? Ja na to – A na kiedy? – Na jutro. – Oczywiście, proszę zapisać. Już wszystko było mi jedno do kogo.
W ten sposób zmieniamy już kolejną lekarkę „pierwszego kontaktu”. Tej „nowej” nie znam zupełnie.
Kiedy ta „moja” przychodnia powstawała, jako prywatna, ale na umowie z NFZ, a my decydowaliśmy się do niej przenieść, było idealnie. Wszystko można było załatwić z marszu, na telefon. Więc pacjenci zapisywali się tu gremialnie, dodatkowo sprzyjało temu położenie w centrum miasta. Ale… Im więcej nas było, tym bardziej organizacja przychodni stawała się niewydolna. Znów trzeba było czatować, wstawać skoro świt, trafiać we właściwy dzień, by zapisać się na wizytę. Telefonicznie, owszem niby można, ale to tylko teoria. Zrealizować trudno. Poza tym ciasnota wąskiego korytarzyka i kłębiący się w nim tłum przyprawia o klaustrofobię.
Niemniej pierwsze zadanie wykonałam. Następne też – wyjaśniłam w spółdzielni mieszkaniowej problem jakiejś naszej zaległości. Wszystko już wyprostowane.
W domu wyjątkowo urywał się do mnie telefon. To Beata S. Boryka się wciąż z papierami po nieistniejącym już stowarzyszeniu. Próbuje go formalnie rozwiązać. Musimy w końcu się jakoś z tego wywikłać.

niedziela, 15 kwietnia 2012

EWA

Wczoraj wieczorem telefon. Aż dziw, że od razu rozpoznałam głos. To Dusia, koleżanka z ogólniaka. Myślałam - pewnie znów szykują zjazd koleżeński, chce mnie zawiadomić. Tymczasem... Tak, zawiadomić, ale... o śmierci Ewy P. To cios. Przecież miałam do niej zadzwonić. Miałam. Tak to zwykle bywa. Były święta, niby powinnam, ale się bałam. Bo na dłuższy czas zapadło między nami milczenie. Przed tym było raczej optymistycznie - wyszła z choroby, to był rak piersi, i - jak sama mówiła - aż się dziwi, że tak dobrze się czuje. Potem jednak historia z jej bratem, znanym aktorem. On swojej choroby nowotworowej nie przeżył. Ale dzwoniła do mnie jeszcze, rozmawiałyśmy.
Dusia opowiedziała mi wszystko ze szczegółami. Zawsze była elokwentna i wylewna. Niektórzy tak mają. Ja tak nie potrafię. Była świadoma tego, że na pogrzeb nie dojadę, ale zostawiła mi prośbę, bym - tak jak na pożegnanie naszej Wychowawczyni - napisała jakieś pożegnalne słowa, a ona je odczyta. To, co wysłałam im wtedy, bardzo się podobało. Hmm... Robię specjalizację? Nie chcę! Nie potrafię! Ale Duśce trudno odmówić, nie sposób uciec przed jej prośbami. Pełna wątpliwości i niewiary w siebie, obiecałam w końcu, że spróbuję. Gotowy tekst zaraz wysłałam mailem, zasugerowałam jednocześnie możliwość zmian, gdyby ona i koledzy widzieli taką potrzebę. Bo ja, myśląc o Ewie z oddali, napisałam głównie w swoim imieniu. Oni - żartobliwie zwany "komitet organizacyjny" - w ostatnich latach byli bliżej siebie, stanowili grupę, spotykali się częściej.

Ewo, Przyjaciółko! Nie wierzę, że Ciebie nie ma. To nie tak miało być. Miałam przecież do Ciebie zadzwonić. I to ja w Twoim serdecznym głosie i radosnym śmiechu szukać miałam pocieszenia dla siebie. Bo tak było zawsze – to Ty wspierałaś nas swoją energią i pogodą ducha, a my podziwiałyśmy Cię za Twoją dzielność. Z Tobą łatwiej było odganiać smutki  z czoła i wierzyć, że przed nami jeszcze wiele jasnych dni. Że mamy tyle jeszcze słów do powiedzenia, sobie i swoim bliskim, tyle gór do zdobycia.
Poznałyśmy się w szkolnych murach Liceum im. Adama Mickiewicza. Wyróżniałaś się urodą i pięknym warkoczem jasnych włosów. Wodzili za Tobą oczami nie tylko chłopcy, także my, dziewczyny, z zazdrością. Miałaś w sobie charyzmę. Świeciłaś. Na naszym pierwszym obozie odrodzonego harcerstwa, nad jeziorem Dobre, byłaś nam zastępową. Niepoważną wybrałyśmy sobie wtedy nazwę „Sroczki”, ale Ty – pracowita i ambitna – jak najpoważniejszą byłaś harcerką, już wtedy zdobywałaś swoje szczyty.
Po latach, gdy dawno już opuściliśmy szkolne mury i każdy po swojemu przebijał się przez życie, byłaś nicią, która wiązała nas – grono koleżanek i kolegów rocznika 1942 – w ciepły splot przyjaznych dusz. Byłaś wspaniałą inspiratorką koleżeńskich spotkań. Umiałaś przekonywać, że trzeba, że warto. I organizatorką wspólnych wypraw do naszej wychowawczyni, Marysieńki. Łączyły nas piękne wspomnienia.
Ewo, na uroczystość Twoich Urodzin przygotowywaliśmy dla Ciebie żartobliwe przedstawienie. Ty miałaś być w nim Rzepką. Tą, która nie da się nigdy wyrwać z życia. Niestety, nie udało się. Odeszłaś za wcześnie. Żegnamy Cię z bólem, łącząc się nim z Twoimi Bliskimi. Żegnamy Cię także z wiarą, że tam, dokąd zmierzasz, wszystko zostanie Ci wynagrodzone. Spoczywaj w pokoju!

sobota, 14 kwietnia 2012

NAJPIERW - ROZPOZNAĆ WROGA

Wczoraj był piątek, trzynasty kwietnia i nawet temperatura miała trzynaście stopni Celsjusza. Nie, żebym była przesądna, ale dzień był byle jaki. Dopiero wieczorem trochę się zmobilizowałam. Właśnie… Z tą mobilizacją u mnie coraz gorzej. Pewnie powinnam się zainteresować problemem prokrastynacji.
To
nieprzyjemne i kłopotliwe zjawisko z dziedziny psychologii niedawno zostało uznane za specyficzne zaburzenie psychiczne. Hmm… Prokrastynatorzy mają ogromne problemy z zabraniem się do pracy. Coś podobnego i mnie dolega. Bardzo często uważani są po prostu za leni – sama też tak o sobie myślę.
Objaw pojawia się najczęściej w wieku szkolnym, u uczniów zdolnych i nie mających problemów z nauką. Paradoksem jest, że większość osób cierpiących na tę przypadłość to perfekcjoniści. Prokrastynator, przed którym postawiono zadanie wymagające większego wysiłku traci wiarę w siebie i motywację – zaczyna odczuwać niepokój – nie dopuszcza do siebie myśli o popełnieniu błędu, co w efekcie zupełnie go paraliżuje. Dawno już nie jestem w wieku szkolnym, ale tak właśnie ze mną było. I nadal jest.
Tak, odwlekam czynności, które powinnam wykonać, na rzecz zajęć łatwych i przyjemnych. Zamiast sprzątać mieszkanie, biorę książkę do ręki albo siadam przed komputerem i już mnie nie ma.
A dziś sobota.
Może jednak zrobię pranie…

piątek, 13 kwietnia 2012

LISTOPAD 2010. BARBARA - wiersze

***
wokół mnie
coraz więcej czarnych dziur
pochłaniają wszystko
dawno nie ma już matki ojca braci
teraz siostra
najmłodsza z trzech
czytała mi kiedyś Tajemnicę zamku Rodryganda
gdy nie umiałam jeszcze składać liter

przerwała w najciekawszym momencie
nigdy nie poznałam zakończenia

później
już wszystko sama
ale tajemnica zamku pozostała tajemnicą

a ją gnało po gościńcu życia
zmieniała miejsca i poglądy
zbliżała się i oddalała od swojej
prawdy
jednak była
jedną z tych cienkich nici
które wiązały mnie z czasem

mój kosmos się kurczy
a ja sama to jeszcze jeden
znikający punkt


***

niewielki cmentarz na wzgórku
na obrzeżach miasta
ma w sobie coś romantycznego
dobrze wybrałaś

dawno się nie widziałyśmy
żegnam cię teraz  w grupce żałobników
w listopadowy czas
moja siostro

pogoda jak twój charakter daje się nam we znaki
zacina deszcz i porywisty wiatr urywa głowy
w środku lodowata pustka

chłodny nieprzyjazny przestwór
przeszywa
nagle dźwięk trąbki
przenikliwy niesie się daleko

samotny czysty głos
zabiorę ze sobą



środa, 11 kwietnia 2012

POCZĄTKI, POCZĄTKI

Jakie były naprawdę początki mojego pisania? Dziś już chyba tego nie odtworzę.
Lubiłam czytać i chyba dość wcześnie błąkać się zaczęła po mojej głowie myśl, że… chciałabym być pisarką. Jednocześnie krytycznie oceniałam siebie i swoje możliwości. Tak nie potrafię – myślałam. Ale… Choć byłam nieśmiała, skryta i niepewna siebie,  to jednak ambitna, więc chciałam podobnie jak inni… Pisać, wyrażać siebie. Coś tam skrobałam w zeszycie.
Szczególny wpływ, chyba nie zdając sobie z tego sprawy, wywarła na mnie na tym polu, moja starsza o dziesięć lat siostra, Barbara. Była uczennicą liceum pedagogicznego, ja w „ochronce”, a potem w pierwszych klasach szkoły. Trudny miała charakter, humory zmienne, bawiła się mną jak kot myszą. Przyciągała i odpychała. Lekceważyła mnie, a jednak potrzebowała widowni, więc czasem dopuszczała do „tajemnicy”. Czytała mi swoje zapiski z czegoś w rodzaju pamiętnika. Były tam także jej wiersze. Potrzebny był jej ten podziw w moich oczach. Niekiedy, nic nie mówiąc, myślałam w duchu, że napisałabym to inaczej, może lepiej. I kiedyś w końcu – jakby w kontrze do niej – napisałam wiersz poświęcony Matce. Nasza Mama zmarła po długiej i ciężkiej chorobie w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Ja miałam wówczas czternaście. Wiersz Barbary dla Matki – boleśnie to czułam – tchnął fałszem, wykreowała się w nim na kogoś innego. Ja wiedziałam, obserwowałam to na co dzień, jaka była wobec Rodziców. Urządzała histeryczne awantury, robiła piekło, a zawsze obwiniała potem innych. Od zarania lubiła robić coś komuś na złość, tak żeby go bolało. Opowiedziała mi kiedyś, przypadkiem, gdy obydwie byłyśmy już stare, że jako mała dziewczynka, wyszła raz z domu i ukryła się w wysokiej trawie. Stamtąd obserwowała, jak zrozpaczeni rodzice szukają jej, wołają. Śmiała się. Nie oszczędzała szczególnie tych, którzy ją kochali. Z biegiem lat narastały w niej cechy osobowości paranoicznej i kontakt z nią był coraz trudniejszy. Mimo wszystko była niezłą nauczycielką. Pisarką jednak nie została. Już dwa lata nie ma jej wśród żywych.
Miało być o moich początkach. No… trochę było.

niedziela, 8 kwietnia 2012

BYŁAM NAUCZYCIELKĄ - wiersze



Spora część moich wierszy powstała dlatego, że byłam nauczycielką. Wtedy, gdy jeszcze nią byłam, albo później, gdy już tylko wspominałam, że kiedyś byłam. A tamte doświadczenia i emocje były wciąż ciepłe.

Lekcja

jest chwila ciszy uczniowie pracują
patrzę w okno

niebo osusza łzy chmury drą się na strzępy
błękitnieje wokół

słońce przegląda się w kałużach
pochowały się gdzieś smutne parasole

brzozy grzeją w słońcu młode listki
sosny łaskoczą niebo

przez okno wkrada się wiosna

w klasie szelest papieru skrzypienie piór
skupiona cisza i leciutki oddech poezji

po głowach ławkach tablicy
wędrują zajączki słońca

jak w kalejdoskopie
zmieniają się moi uczniowie
przychodzą odchodzą zapominają

ja pamiętam
każde kolorowe szkiełko

1994

Stare nauczycielki są sentymentalne

co dostałam, szóstkę?
niemożliwe, naprawdę?!

wizja nauczycielki tej niesprawiedliwej 
prysła w twoich oczach nagle
jak bańka mydlana

ty i on
nie wiedziałaś 
wyróżniałam was oboje

gdy byliście w klasie
lekcjom urastały skrzydła
szeroko otwieraliśmy okna
i odbywaliśmy próbę lotu

tak wiele was różniło
on z ciepłym zapleczem dobrego domu
ty zbuntowana drążyłaś skorupę
nieprzyjaznego świata
samotnie

myślałam może kiedyś
znowu się spotkają
wrażliwy intelektualista o rozległych horyzontach
i poetka głębokich ludzkich doznań

stare nauczycielki są sentymentalne

1995


Pole bitwy
wstępnym bojem pokonuję 
labirynt decybeli 

z maską antyterrorysty 
i jedną myślą dzisiaj ich ujarzmię 
wkraczam do jaskini

lwy nie zwracają na mnie uwagi 
dzwonek na lekcję – dla nauczyciela 
dla nich – dzwonek na przerwę 
wstają siadają szurają krzesłami

proszę o ciszę

mam w ręku dziennik 
przydałoby się coś więcej 
jakiś strzał ostrzegawczy

gdzieś w tyle głowy noszę 
siwizną przyprószony obraz 
chór wyprężonych malców
w równych rzędach ławek
wizja i dźwięk dzień-do-bry-pa-ni 

a tu szept z ławki do ławki 
było coś zadane?
potem negocjacje –  nie naprawdę 
nic pani nie zadała 
prawda chłopaki?!

gimnazjaliści – już nie dzieci 
psychologiczny konglomerat pewności-niepewności siebie 
z wielką potrzebą demonstracji 
na prawdziwym życiu znają się lepiej 
niż stare nauczycielki 
są o tym przekonani

przyswojone na blachę niezbędne słownictwo 
na kilka liter alfabetu wystarcza 
żeby sobie radzić  
gorzej z czytaniem metafor  

czekając na ciszę 
sięgam po tajną broń

no to wyjmujemy karteczki…
 
2004

Rafał - mój uczeń

z wiecznie otwartą buzią
i spadającą wbrew woli
na piersi głową
porażone ciało
nie chce cię słuchać
zasłuchany w rytm melodii
śpiewasz swoje aaa-aaa
nie mówisz
a tyle umiesz wyrazić
i nikt tak jak ty
nie potrafi się cieszyć
śmieją ci się oczy
i zbyt szeroko otwarta buzia
a całe ciało drga
w spazmatycznym tańcu
lambada
masz 14 lat
wczoraj udało ci się
potrząsnąć grzechotką

2005


piątek, 6 kwietnia 2012

ŚWIĘTA

Kolejne święta. Wielkanoc i poprzedzające ją Triduum Paschalne w kościele katolickim są najważniejsze. Ale ja już dawno nie rozważam tajemnic wiary. Próbowałam zachowywać świąteczne tradycje, bo w istocie te tradycje były dla mnie symbolem świąt. Wielkanocy czy Bożego Narodzenia. Wspomnieniem dzieciństwa, rodzinnego ciepła. Do niedawna. Proces zobojętnienia sukcesywnie narastał. Kiedyś chciałam być świętą, miałam wtedy 9 lat, teraz jestem stara i uważam siebie za agnostyczkę. Świąteczne dni to rodzaj zawieszenia w przestrzeni, w której jestem outsiderem. Trochę spokoju i trochę nudy. W telewizji dominują, oczywiście, informacje o obchodach Wielkiego Piątku, u nas i gdzie indziej. Oglądam obojętnie. Dzień akurat chłodny i ponury. Nie najlepiej się czuję.  Co gorsza, ostatnio nie daję już rady domowym porządkom. Więc i z tymi "świątecznymi" nie najlepiej. Z grubsza tylko uładziłam. Nie mam siły i nastroju. Moje święta będą podobne wszystkim innym powszednim dniom.  

czwartek, 5 kwietnia 2012

ODKRYCIE

Przypadkiem odkryłam w necie nowe zjawisko - poezję alzheimerowską. Co to jest? Może coś dla mnie?
Dziś wieczorem jest takie spotkanie.
"Legenda nowojorskiej sceny poezji performance'owej, Gary Glazner, i ojciec polskiego slamu, Bohdan Piasecki, poprowadzą razem wieczór poezji gadanej z okazji pilotażowej edycji Projektu poezji alzheimerowskiej. Oprócz nich wystąpią też poeci zaangażowani w projekt, dobrze znani bywalcom slamów i festiwali: Weronika Lewandowska, Natalia Malek, Wojtek Cichoń i Grzegorz Bruszewski."
Może to dla mnie, a może nie, bo... Znów nie dojadę na imprezę, która mnie interesuje.
Przy okazji jednak dowiaduję się czegoś o PPA.
"Projekt używa wierszy w pracy z osobami cierpiącym na chorobę Alzheimera i pokrewne formy demencji. Uczestnicy pracują z tekstami swoich ulubionych poetów i sami tworzą własne wiersze. W USA i Niemczech projekt funkcjonuje już od dawna i święci spore sukcesy, ale do Polski przyjeżdża po raz pierwszy. Ciekawych odsyłamy na stronę www.alzpoetry.com – i zapraszamy do Kosmos Kosmos czwartego kwietnia!"
Hmm... Będę śledzić dalsze dzieje PPA.

wtorek, 3 kwietnia 2012

WAGON Z NUMEREM SIEDEM - opowiadanie


Przyśpieszała kroku, czasem podbiegała, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. Musiała zdążyć. Jej pociąg odjeżdżał za kilka minut. Była już w tunelu prowadzącym na perony. Jeszcze tylko pokonać schody. Z trudem łapała oddech. Na domiar złego, wagon numer 7, gdzie miała miejscówkę, znajdował się na końcu składu. Dopadła drzwi w ostatniej chwili. Walczyła z nimi jeszcze, gdy pociąg ruszył z miejsca. W korytarzu przystanęła, opierając się o ścianę, powoli uspokajała oddech. Jest. Jest już na miejscu. Przeszłość zostawiła za sobą.
W wagonie było pustawo, tylko nieliczne miejsca były zajęte.
– Pewnie dosiądą jeszcze na trasie, w Gdańsku albo w Malborku – pomyślała zmierzając do swego miejsca w przedziale na samym końcu pociągu. Nim weszła do przedziału, spojrzała na drzwi zamykające wagon. W ich oknie zobaczyła coraz szybciej umykające tory i oddalający się dworzec. Gdynia Główna Osobowa.
Ostatni wagon, ostatni przedział… Może to ma jakieś znaczenie? Przez mgnienie oka poczuła przenikający ją dreszcz. Kiedyś, w dzieciństwie, słyszała jak mówiono o takiej chwili – „O, śmierć cię przeskoczyła”. Szybko odpędziła myśl, która przemknęła jej przez głowę.
Mężczyzna, w nieokreślonym wieku i z nijakim wyrazem twarzy zajmował jej miejsce pod oknem. Ale, poza nimi dwojgiem, cały przedział był pusty, więc nic nie mówiąc, usiadła po drugiej stronie. Tyłem czy przodem do kierunku jazdy nie miało dla niej znaczenia. Przymknęła na chwilę oczy. Oddychała coraz spokojniej.
– Dobrze, że nie ma tłoku, nie muszę z nikim rozmawiać. Wreszcie sama. Sama ze swoimi myślami.
Musiała zdążyć na ten pociąg. Nie mogła już dłużej czekać. Kiedy podjęła decyzję, wiedziała, że teraz wreszcie ją zrealizuje. Teraz albo nigdy.
Miała przed sobą prawie pięć godzin jazdy. W pociągu lubiła czytać, zawsze miała coś w zanadrzu. Wyjęła książkę z torebki. Uważnie przyjrzała się okładce. Świetna edytorsko, przedstawiała dość makabryczny obrazek, który korespondował z tytułem i zapewne zawartością tego zbioru opowiadań – „Dekapitacja”.
W zasadzie nie przepadała za horrorami. Co prawda, wiedziała, że i w tym gatunku powstają rzeczy o większym ciężarze gatunkowym, otarła się wcześniej o niektóre teksty Stephena Kinga. Ale jeśli miała wybór, sięgała po coś innego. Tu znała osobiście jednego z autorów. Tym bardziej więc musiała to przeczytać.
Zaczytana, przestała słyszeć monotonny stukot kół. Zatopiła się w literackiej fikcji. Nie przypuszczała, że lektura tak bardzo ją wciągnie. Czytała jedno opowiadanie po drugim, czując miły dreszczyk. Mogła się nim rozkoszować, bo nic jej przecież nie groziło, to była tylko literatura.
Swoim zwyczajem, doznawała pewnego rozdwojenia, była jednocześnie w środku zdarzeń i na zewnątrz. Zanurzając się w bieg fabuły, tak bardzo jakby tam była, śledziła ją, a jednocześnie oceniała. Opowiadania przyjaciela zaspokajały jej smak, budziły podziw i grały na emocjach. Zachwycała się warstwą języka, poddawała umiejętnie dawkowanemu napięciu, dawała się zaskoczyć rozwiązaniu akcji.
Wyizolowana z otaczającej ją rzeczywistości tylko na chwilę odrywała wzrok. Jej współpasażer wysiadł w Malborku. Odetchnęła z ulgą i wróciła do książki. Jeszcze tylko to ostatnie opowiadanie. Co dalej? Przypomniała sobie, że w torebce czeka notatnik, który kupiła z jedną określoną myślą.
Zawsze, kiedy zaczynała czytać, pragnęła jak najszybciej dotrzeć do końca. Ale gdy zostawało już coraz mniej kartek, spowalniała czytanie, żeby przedłużyć przyjemność. Z każdą dobrą książką tak miała. Odsuwała na później chwilę, gdy odczuje żal, że już koniec, że wie już wszystko.
Teraz też odłożyła książkę na stolik.
– Jeszcze do ciebie wrócę.
Sięgnęła po notes, gruby, w czarnej okładce.
– Może uda mi się coś napisać?
Otworzyła notatnik. Kupiła go niedawno. Wtedy, gdy się zdecydowała. Wypatrzyła go w kiosku obok, kiedy odchodziła od kasy z biletem do Warszawy w ręku. I mocnym postanowieniem.
Na pierwszej stronie pośrodku, dużymi literami, tytuł „Wagon numer siedem. Kronika podróży do…”. Pamięta, że w pierwszej chwili chciała napisać „… do niego”, ale zrezygnowała z zamiaru, uznając go za zbyt sentymentalny. Pozostawiła to niedopowiedzenie.
W pociągu pisze się niekomfortowo, ale jakoś jej się udawało. Gładko, zdaniem po zdaniu wypełniała białe kartki notesu. Nie musiała się specjalnie zastanawiać. Pisała o sobie. To łatwe. Na początku. Potem będzie trudniej. Czy potrafi wyjaśnić, dlaczego…? – urwała myśl w połowie. Odłożyła notes do torebki. Znów sięgnęła po książkę.
Gdzieś na trasie między Malborkiem a Iławą pociąg szarpnął znienacka, jakby miał się zatrzymać. Spojrzała w okno. Las. Za chwilę wagony potoczyły się dalej swoim rytmem.
Czytając nie zauważyła, że wokół niej zapadła głęboka cisza. W pewnym momencie oderwała oczy od książki. Przetarła je.
– Dam im odpocząć – pomyślała. Przymknęła powieki. Wtedy usłyszała tę ciszę.
– Co jest? Wszyscy wysiedli? Niemożliwe. Może śpią…
Postanowiła trochę rozprostować nogi i przejść się korytarzem. Mijane przedziały były puste. Poczuła się niepewnie. Nigdzie nikogo.
– Chyba przesiądę się do innego wagonu – pomyślała i spojrzała przed siebie. W głębi zobaczyła… drzwi rozświetlone słońcem, a dalej tory, zwężające się ku linii horyzontu.
– Boże! – wykrztusiła z trudem przez zaciskające się ze strachu gardło.
– Co to jest? Gdzie są wagony? Lokomotywa… Gdzie ja jestem?
Stała w korytarzu, pośrodku wagonu numer siedem, do którego wsiadła dwie godziny temu. A teraz… Przed nią tory i za nią tory. Te, które miała przed sobą biegły do niej, te za plecami uciekały. Prędko, coraz prędzej.
– Chyba śnię! Niech mnie ktoś obudzi! Uszczypnie!
Zamrugała oczami. Nic się nie zmieniło.
Nie było innych wagonów, nie było lokomotywy, tylko ten. Ostatni. Pokonywał przestrzeń z dużą prędkością i za nic miał jej dramatyczne okrzyki. W każdą komórkę jej ciała wpełzać zaczęło paraliżujące uczucie przerażenia. Bezradnie odwracała głowę to w tę, to w tę stronę, obraz zarejestrowany na siatkówce oka nie ulegał zmianie.
Resztkami woli nakazała sobie wrócić na swoje miejsce, uspokoić się i pomyśleć. Może to jednak sen?
Pomyśleć… Łatwo powiedzieć! Znalazła się w sytuacji, która przekraczała granice jej wyobraźni, a ciało trwało w cholernym dygocie. Nie bała się nigdy sytuacji trudnych, bała się sytuacji nieznanych. A teraz, proszę. Ma. Znalazła się w sytuacji przeraźliwie nieznanej.
Wagon, nie wiadomo jakim cudem toczący się po torach, wokół ani żywego ducha, tylko ona, sama jedna, ogłupiała i bezradna. Przecież nie wyskoczy w biegu. Nawet jeśli udałoby się jej otworzyć drzwi. Z ich otwieraniem zawsze miała trudności, także wtedy, gdy pociąg potulnie stał na peronie. A teraz? Gnał jak rozpędzony rumak…
Pomyśleć… Nie miała pomysłu. Jest! Hamulec!
Wspięła się na siedzenie, sięgając uchwytu. Był zaplombowany. Uwiesiła się na nim całym ciężarem ciała. Nic. Rączka hamulca ani drgnęła. Parę razy ponawiała próbę. Bezskutecznie.
Zrezygnowana usiadła na swoim miejscu, sięgnęła do torebki. Po kanapkę. Była... głodna. Obok namacała swój czarny notatnik. Miała przecież pisać…
Spojrzała na zegarek. O tej porze pociąg powinien być w Działdowie. Może dojedziemy tam i ten wagon się zatrzyma? Miała jeszcze tę idiotyczną nadzieję, choć sama już w to nie wierzyła. Tory pociągu przecinały las, który wydawał nigdzie się nie kończyć.
Czas mijał.
O tej porze już dawno powinna być w Warszawie i tkwić w ramionach tego, który na nią czekał tak długo. Może zbyt długo? Może to kara dla niej za to, że pozwoliła mu czekać.
Serce się jej ściskało. Tymczasem podróż trwała. Las się nie kończył…
Otworzyła notatnik. Spojrzała na tytuł na pierwszej stronie. Po chwili namysłu dopisała słowo „nikąd”. „Wagon numer siedem. Kronika podróży do…nikąd!”. Tak, dopiero teraz było dobrze.

***
Pociąg relacji Gdynia – Warszawa – Kraków wjeżdżał na stację Warszawa Wschodnia. Pasażerowie zbierali się do wyjścia i powoli schodzili na peron, do wagonów wbiegały sprzątaczki. W wagonie numer siedem szczupła blondynka w roboczym fartuchu zręcznie wyciągała worki ze śmieciami. Zbierała pozostawione butelki.
Z ostatniego przedziału wychodził ostatni, trochę zaspany pasażer.
– Proszę pana, coś pan tu zostawił. Na siedzeniu zauważyła gruby notatnik.
Mężczyzna obejrzał się i zawrócił.
– To? – zdziwił się. Nie moje. Niczego nie zostawiłem. Nie wiem, skąd się tutaj wzięło, jechałem sam. Wzruszył ramionami i pośpiesznie wysiadł.
Kobieta otworzyła notatnik. Na pierwszej stronie, jak tytuł książki, widniało – „Wagon numer siedem. Kronika podróży donikąd!”. Odwróciła kartkę, zaczęła czytać.
„Musiałam zdążyć na ten pociąg. To była ostatnia szansa, że oderwę się od przeszłości. Miałam tylko kilka minut. Prawie biegłam. Przez halę dworcową, tunel. Jeszcze peron. Do pokonania została mi cała jego długość, bo wagon, gdzie miałam miejscówkę, znajdował się na końcu…”
Nie słyszała, jak z dworcowego głośnika rozległ się głos – „Pociąg z Gdyni do Krakowa, w którego składzie znajdują się wagony drugiej klasy, oznaczone numerami trzy, cztery, sześć oraz wagony klasy pierwszej, z numerami jeden, dwa i pięć, za chwilę ruszy z peronu trzeciego. Proszę uważać i odsunąć się od toru.”
Zapomniała o worku pełnym śmieci i o tym, kim jest naprawdę. Czytała. Nagle poczuła szarpnięcie.
– Jezu! Nie zdążę wysiąść.
Wpychając czarny notatnik do kieszeni, rzuciła się do drzwi. Nie chciały się otworzyć. Walczyła z nimi jakiś czas. Wreszcie zrezygnowała.
– Zaraz miniemy Stadion, a potem Dworzec Centralny. Tam wysiądę – uspokajała się. Peron Wschodniego został za nią. Popatrzyła przez okno i… nie rozpoznawała okolicy. Gdzie się podziało miasto? Skąd ten las wokół?
Wagon numer siedem mknął przed siebie. Jedną niekończącą się linią torów. Przez las...

2007