TYLKO TYLE

wtorek, 31 lipca 2012

Z DNIA NA DZIEŃ

14 grudnia 2012

Sic transit gloria mundi... I ja przemijam. Bardzo dawno nic tu nie napisałam. Dni biegły, mijały niepostrzeżenie. A było tyle spraw wartych zapisania. Nie zmobilizowałam się.
Urodziny Tadeusza 28 sierpnia. Potem moje 15 września. Nigdy nie celebrowaliśmy specjalnie tych osobistych rocznic, tym bardziej teraz tego nie robimy. Nie znajduję w sobie energii, żeby urządzać przyjęcia, zapraszać gości. Tadeusz jest raczej samotnikiem, więc tym bardziej mnie nie mobilizuje.
Przede wszystkim jednak chodzi o to, że Tadeusz nie czuje się dobrze. Skończył osiemdziesiąt dziewięć lat. Pogłębiają się jego dolegliwości. Ostatnie trzy lata to nieustanne wizyty u lekarzy, pobyty w szpitalach. Niewydolność serca, więc rozrusznik. Wyprawy do Warszawy, do Szpitala Wolskiego i z powrotem. Wszczepienie, potem kontrole. Niewydolność płuc. Znów w szpitalu. Na szczęście, w Otwocku. Dusi się, ciężko mu oddychać. Bolą nogi, prawdopodobnie miażdżyca, z trudem chodzi. Poleguje na łóżku albo przejdzie trochę po domu, z pokoju do pokoju.
Nie traci jednak swoich zainteresowań. Czyta gazety. Obowiązkowo trzeba przynieść je z kiosku. I wciąż jeszcze siada do komputera. Studiuje czasopisma komputerowe i coś tam majstruje w oprogramowaniu. To już raczej jałowy bieg, ale ma zajęcie. Niekiedy zdarza się, że odważy się wyjść do kiosku po gazety albo opłacić rachunki na poczcie, którą mamy blisko, po drugiej stronie ulicy. Ale coraz częściej wszystkie te obowiązki, które kiedyś należały do niego, spadają na mnie.
Miałam nadzieję, że jego synowie może zadzwonią chociaż w dniu jego urodzin, czy później imienin. Nie zrobili tego. Tadeusz ma dwóch synów, obydwaj dawno przekroczyli pięćdziesiątkę. Każdy trochę inny. Młodszy z żoną i córką mieszka w Otwocku. Marta, wnuczka Tadeusza, jest piękną i sympatyczną dziewczyną. Drugi w Olsztynie. To Krzysztof. Ma żonę i dwoje dzieci. Dorosłą Kasię i studiującego malarstwo syna, Karola. Sam pracuje na uczelni, skończył filozofię.  Myślałam, że z nim, jak z humanistą, znajdę wspólny język. Tymczasem nie. Od początku była w nim ukryta wobec mnie wrogość. Jest mi przykro, bo kiedy prawie trzydzieści lat temu związaliśmy się z Tadeuszem, obydwaj byli dorośli, a małżeństwo z ich matką dawno nie istniało.
Krzysztof w ogóle jest trochę dziwny. Czasem dzwoni do Tadeusza. Odbieram telefon i słyszę - Przepraszam, czy jest może pan Tadeusz w domu? O ojcu mówić pan Tadeusz? On chyba nie nie zdaje sobie sprawy, jak naprawdę jest z jego ojcem, że z uwagi na stan zdrowia i samopoczucie zawsze jest w domu. A sformułowanie pytania? Pan Tadeusz? Kuriozum.
Z Olkiem, drugim  synem,wydawało mi się, że jakoś się rozumiemy i w miarę przyjaźnimy. Jednak to też chyba było złudzenie. Czasem się mobilizuję i zapraszam na obiad, przychodzi z żoną Jolą i córką, ale to taka konwencjonalna wizyta. Może to moja wina? Nie wiem. W każdym razie nie umiem przełamać w sobie narastającego we mnie rozczarowania. Lubiłam ich dawniej, starałam się nawet trochę pomagać. Teraz wydaje mi się, że wolą nie słuchać o chorobach, o naszych kłopotach, wolą nie wiedzieć, jak to z nami jest.

10 sierpnia 2012

Są takie dni... Każdy dzień jest jakiś. Dziś też tak było.
Obudziłam się wcześniej, bardziej niż zwykle przytomna, z postanowieniem, że nie zmarnuję czasu. Zaczęło się nieźle. Szybko przygotowałam śniadanie Tadeuszowi
i powiedziałam, że jadę do przychodni. Pomyślałam – może mi się uda. Moja lekarka neurolog powinna przyjmować do dwunastej. Przeważnie kolejka nie jest długa
i zwykle zgadza się przyjąć, nawet gdy nie jest się zapisanym. Tak było. Przed gabinetem nikogo. Uchyliłam drzwi, w środku pacjentka. Ale zapytałam – czy pani doktor mnie przyjmie? Kiwnęła głową. Pogalopowałam do rejestracji po swoją kartę
i wróciłam pod drzwi. Jakiś facet mnie ubiegł. Byłam druga. Na szczęście wyszedł po chwili. Ja też nie zamierzałam być długo. Co tam, moja wizyta przebiegła niemal błyskawicznie.
- Dzień dobry, pani doktor, proszę o receptę, lek mi się skończył.
Spojrzała w kartę i bez słowa sięgnęła po receptariusz. Zaczęła pisać. Milczałyśmy obydwie. Po chwili podała wypisane recepty (na dwa miesiące), nadal bez słowa. Ja też w milczeniu upchnęłam je w torebce. Operacja trwała mgnienie oka. Wstałam.
- Dziękuję bardzo. Do widzenia.
- Do widzenia.
I tyle. Wracając myślałam, dlaczego ona nigdy mnie o nic nie zapyta. Czasem miałabym potrzebę pogadania, podzielenia się swoimi wątpliwościami i spostrzeżeniami. Kiedyś spróbowałam, z kiepskim rezultatem. Trudno stwierdzić… Tego nie wiadomo… Itd., itp. Zastanawiałam się, jakim ja byłabym lekarzem. Mogłam przecież skończyć medycynę. Chyba jednak chciałabym wiedzieć o swoich pacjentach jak najwięcej, rozumieć ich, dociekać, dlaczego jest tak, jak mówi i czy na pewno tak jest… Ba, nie jestem lekarzem. Wiele lat temu dokonałam innego wyboru. Chciałam być nauczycielką. I byłam.
Napędzana jeszcze poranną energią postanowiłam do domu wrócić pieszo. Ostatnio taki „osiadły” tryb życia prowadzę. I tylko wszędzie autobusem. Spacer nie był aż taki daleki mimo wyboru okrężnej drogi. W jej trakcie dwukrotnie przekraczałam granicę miasta. Otwock – Karczew – Otwock. Mieszkam na obrzeżach Otwocka, tymczasem większa część osiedla znajduje się już na terenie Karczewa. Mój przystanek, z którego autobus wywozi mnie do miasta i dalej do Warszawy, jest w Karczewie. Zaraz obok niego są sklepy, w których robię zakupy, i nasz kiosk, gdzie mamy swoją teczkę na z góry opłacane gazety. Tamtędy też wracałam, choć mogłam krótszą drogą ścieżkami przez las, z otwockiej strony. Ale to może innym razem. Teraz odebrałam gazety i z reklamówką pełną zakupów wróciłam do domu. Do Otwocka.

4 sierpnia 2012

Wczoraj, znów z powodu upału, ciężki dzień. Ale pod wieczór trochę się ocknęłam. Zrealizowałam pewien zamysł. Bez wielkich oczekiwań co prawda, ale wysłałam do Bohdana Wrocławskiego na Pisarze.pl kilka swoich wierszy. Wcześniej na fejsbukowym privie zapytałam go, czy mogę. Odpowiedź była pozytywna, z grzecznym zastrzeżeniem, że nie mogę być pewna publikacji. To jasne. Jednak wysłałam. Niektóre były już publikowane w tomiku "Ślady" lub piśmie ZNAJ, inne jeszcze nie.
O dziwo, odpowiedź była niemal błyskawiczna. Zajrzałam dziś do skrzynki mailowej i proszę, jest. Nawet zaskakująca. Więc ją zacytuję.
"Pani Mario, mam ja się z Wami, ale z kolei, co ja bym bez Was czynił?
Proszę dosłać jeszcze kilka wierszy, trzy, cztery i swój numer telefonu?
Zapewne Pani zapyta, dlaczego dosłać?
Bo potrzebuję ich więcej do publikacji, to dobre wiersze i cieszę się, że Panią poznałem i zgodziłem się na ich otrzymanie. Pozdrawiam - bohdan"
Zmobilizowałam się i dosłałam.
W pierwszym zestawie były: Autolustracja, Pszczoła nad kwiatem nasturcji, Wierzę starym poetom, Strona światła, Już jej nie spotykam, Stary człowiek i pożółkłe książki, Nieprzystawalnie przystawalni, Ta para skrzydeł. A w drugim - Nic dwa razy, Ich dwoje, Erotyk spóźniony, Patrząc z mostu na rzekę Świder, Kiedy zapomnę.


1 sierpnia 2012

W cieniu drzew myśli nabierają barw... Ba! Na trasie mojej codziennej wędrówki, niezbyt długiej skądinąd, tylko jedna z dwóch ławek znajduje się w ich cieniu. Rzadko udaje mi się na niej przysiąść, bo jest okupowana przez matki lub ojców z dziećmi na spacerze, przez babcie z wnukami albo starsze panie, co muszą sobie po prostu pogadać. Przechodzę więc dalej, mijam ożywczą smugę cienia i znów ogarnia mnie skwar, spalający każdą myśl, gdy ta nie zdąży się jeszcze rozwinąć.

Dziś kolejna rocznica Powstania Warszawskiego, ceremonie i celebra powiększają swój zasięg. Wiem, gdybym wtedy była młoda, dałabym się uwieść pięknym hasłom
i biegłabym z opaską na ramieniu na punkt zbiórki. Ale miałam zaledwie dwa lata
i żyłam niczego nieświadoma na głuchej prowincji, biednej i stłamszonej przez okupanta, jak cały kraj. Świadomość przyszła później. Potem przez wiele lat składałam w duszy hołd walczącym, poległymi tym, co przeżyli. Dziś jestem coraz bardziej cyniczna. Oceniam historię z innego miejsca, ze szczebli swojej wiedzy
i życiowego doświadczenia. I dziwi mnie coraz bardziej, że nie potrafimy podobnie - jak tragiczne klęski - wielbić tego, co nam się udało, co zrobiliśmy dobrze. My, Polacy. Potrzeba nam mądrości. Nie megalomanii.

31 lipca 2012

Od dziś - pod tym jednym, zawsze aktualnym tytułem - będę zostawiać krótkie dzienne zapiski. Niech sobie narastają z dnia na dzień.
Wysłałam list do Moniki, do Anglii. Ciekawe, czy mi odpisze. Ale, nawet jeśli, to potrwa. Uzbrajam się w cierpliwość. Choć bardzo jestem ciekawa, jak jej się tam teraz wiedzie. Na początku (trzy lata temu) było różnie, już nawet miała wracać. Ale do czego? Tu ją też nie czekało nic fajnego. Przetrwała i może się jakoś urządziła, bo nadal tam mieszka i pracuje, o powrocie nie wspomina. A na urlop wybrała się do Barcelony. Ze swoim chłopakiem. Jest dobrze? Oby…

JAKOŚ GŁUPIO...


Głupio jakoś prowadzę ten swój blog.
Coś zrobię, napiszę, a potem widzę, że to nie to, nie tak, wszystko na nie. Taka już jestem. Nie jestem z siebie zadowolona, więc próbuję coś zmieniać, poprawiać. Na lepsze? Na gorsze? Czort wie… Na szczęście, są tu nieograniczone możliwości edytowania tekstów.
Zastanawiam się, co robić dalej.

niedziela, 29 lipca 2012

WCIĄŻ UPALNIE


Przejrzystość powietrza, świeżość zieleni, cisza i spokój – piątkowy poranek. Nagroda za to, że wcześnie wstałam. Gdyby tak zawsze…
Niestety, nad ranem przeważnie odbijam sobie nocne bezsenności i śpię do oporu. Teraz nastawiłam budzik, który poderwał mnie na nogi. Trzeba było jechać do przychodni, żeby zapisać się na wizytę. Tak to niestety jest, inaczej się nie da. Wstać skoro świt, pomaszerować do autobusu, pod drzwiami przychodni stanąć w kolejce nie całkiem radosnych ludzi. I cieszyć się, jeżeli kolejka nie jest zbyt długa, bo wtedy jest szansa. Potem wrócić do domu, zjeść śniadanie i realizować codzienny plan.
Tym razem się udało. Jesteśmy zapisani. Dzień się więc dobrze zaczął. Popołudniowa wizyta u „rodzinnej” pani doktór też minęła w miarę dobrze. O Tadeuszu powiedziała, że jest „stabilny”. Oby było tak jak najdłużej. W sierpniu kończy swoje osiemdziesiąt dziewięć lat. Mnie dopisała jeszcze jeden lek, bo choć cholesterol mam w normie, to trójglicerydy ciągle nad kreską.
Rześkość piątku minęła. W sobotę temperatura podskoczyła, a ciśnienie spadło. Najbardziej nieprzyjazna dla mnie pogoda. Ale dzielnie wydreptałam codzienne ścieżki – gazety, pieczywo – i do domu. Potem padłam jak ścięty kłos, próbowałam czytać, ale zmorzył mnie sen.
Dziś jeszcze gorzej. Kiedy otworzyłam oko, słońce świeciło mi prosto w twarz, mam pokój od wschodniej strony. Ruszyłam na poranną wizytę do toalety. Na zaokiennym termometrze było 36˚C. Koszmar. Do siódmej brakowało jeszcze dwudziestu minut. Stwierdziłam, że już nie zasnę. Zaczęłam czytać. Mam jeszcze jednego Mankella. „Nim nadejdzie mróz” – dobry tytuł na tę porę.

środa, 25 lipca 2012

CZASEM COŚ CHODZI PO GŁOWIE

Bynajmniej nie chodzi o insekty. Choć pamiętam takie czasy, gdy wszawica u dzieci była problemem. Tym razem - mnie starszej pani - chodzą po głowie zalążki opowiadań lub zarysy wierszy. Dzieje się tak przeważnie wtedy, gdy i ja sama chodzę. A więc, zamiast siedzieć tu przed ekranem komputera, powinnam chodzić, chodzić i chodzić. Niestety... Częściej siedzę. A potem narzekam, że... nic, nic nie przychodzi mi do głowy, że wyczerpał się mój "potencjał". Biorę to słowo w cudzysłów, bo sama raczej nie bardzo wierzę w ten mój potencjał.
Najgorsze, że nie zawsze zapisuję, co mi się wymyśliło. I to najczęściej przepada w czarnej dziurze niepamięci. Ale dziś zapiszę! Takie coś.

Bezwzględny bezokolicznik
czas
zamknąć przeszłość
jeszcze tylko dylemat
spłonąć w ogniu czy oddać się na pożarcie
tym co w ziemi
nie myśleć o jej ciężarze
rozstrzygnąć i spokój

potem wiadomo tylko pamięć
krótka
tych co jeszcze tu

zanim się to stanie zacząć od nowa
patrzeć widzieć czuć
drzewa kwitną dzieci biegają
poeci piszą wiersze

a czasem
otworzyć drzwi przeszłości
i zamknąć

po prostu
żyć

PRZEŁOM?


Te moje nastroje! Zmieniają się, jak ta „łaska pańska”, co na pstrym koniu jeździ. Czasem zależą od pogody czy ciśnienia atmosferycznego, a czasem od drobiazgów, które nagle przeważają szalę samopoczucia w tę lub inną stronę.
Dziś od rana byłam prawie zadowolona z siebie, dokładniej - mniej niż zwykle z siebie niezadowolona. W końcu przecież jakoś udało mi się „obejść” moje minione imieniny. Zmobilizowałam się. Rzutem na taśmę ogarnęłam dawno niesprzątane mieszkanie, a zrobione przeze mnie sałatki moim koleżankom bardzo smakowały. Nie mówiąc o torcie, ale ten nie był mojej roboty. Jasne, nie mam talentów w tej dziedzinie. Nie jestem "perfekcyjną panią domu".
To jednak było wczoraj, dziś jest dziś. Zostało mi trochę naczyń do zmywania, ale uporałam się z tym jeszcze przed śniadaniem. Potem bez wewnętrznego oporu wyruszyłam „na miasto”. Wczorajszy ból kręgosłupa, który wieczorem dawał mi się potężnie we znaki, jakoś minął. Poruszałam się dziarsko, załatwiłam, co było do załatwienia i wracałam do domu. Po drodze, jak mi się to zdarza, składały mi się w głowie jakieś frazy. Na wiersz czy opowiadanie? Jeszcze nie wiem. Muszę to zapisać – pomyślałam.
Po wejściu do bloku zajrzałam do skrzynki pocztowej. Bez większego przekonania, bo zwykle jest pusta, chyba że te znienawidzone rachunki. Tymczasem jakaś kartka. Z Barcelony? Charakter jakby znajomy. O rany! Od Moniki. To dopiero! Odezwała się po bardzo długim milczeniu. Moja dawna uczennica, rezydentka sanatorium w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pisywała potem do mnie, znałam niektóre perypetie jej niełatwego życia. Trzy może cztery lata temu wyjechała do Anglii. Jakoś tam sobie radziła, choć bywało trudno. Utrzymywałyśmy kontakt mailowy. Aż zamilkła. Myślałam z niepokojem, że stało się z nią coś złego. Przecież różnie bywa…
Na szczęście – nie. Nadal jest w Anglii. Teraz tylko na wycieczce ze swoim chłopakiem. Podała adres. Zaraz do niej napiszę. Cieszę się.
Dzień więc mogę chyba uznać za udany. Może to przełom. Już tyle czasu minęło, gdy nic tu nie napisałam. Minione upały dały mi się nieźle we znaki, wypaliły do cna emocje, żywsze myśli, a przede wszystkim motywację. Do niczego nie byłam zdolna. Hmm… A czy w ogóle jestem do czegokolwiek zdolna? Oto jest pytanie.