Sięgam do starych notatek, zamierzam je
tu zamieszczać. Nie da się zachować chronologii, a także uniknąć powtórzeń, ale muszę je mieć tu razem. Ten
zapis pochodzi z roku dwutysięcznego. Nie żyją już Stach i Janusz. Żyją jeszcze
siostry.
Mój brat
Stanisław, w rodzinie zawsze nazywany Stachem, na emeryturze zajął się malowaniem.
Wiedziałam, że był bardzo zdolny, ale malarstwo? O to go nie podejrzewałam.
Myślałam, że zacznie pisać. Świetny opowiadacz historii. A jednak… Zaczął
malować i wychodziło mu to całkiem dobrze. Kiedyś poprosiłam, by namalował nasz
przedwojenny dom, którego nie dane mi było znać. Żeby odtworzył tamten dom i
jego otoczenie, gdzie upłynęło dzieciństwo mojego starszego rodzeństwa. Dziś ten obraz
wisi u mnie w pokoju. To moje miejsce magiczne.
Do roku 1939 moi bliscy żyli w malowniczej scenerii między jeziorem, nadjeziornym lasem, a
ogrodem i klasztorem bernardynów, z kościołem w tle. Odizolowani po trosze od
pospolitego życia poza murami seminarium. Szkolny teren był ogrodzony solidnym murowanym parkanem. Pokryty białym tynkiem, zwieńczony daszkiem z czerwonych dachówek i bramą prowadzącą do wnętrza stanowił dla mnie tajemniczy świat - po wojnie jako mała dziewczynka odwiedziłam go parę razy.
Przed wojną przyszło tam na świat pięcioro mojego rodzeństwa: najstarsza siostra Władzia urodziła się w 1921 roku, Ira - w 1923, Stach - w 1925, Janusz - w 1928, a Basia - w 1932. To miejsce ukształtowało klimat życia całej rodziny.
Znaczenie miała nie tylko bliskość natury, ale także, a może przede wszystkim środowisko szkoły, która z jednej strony stanowiła podstawę egzystencji, bo dawała pracę - Tatuś był w tej szkole woźnym - z drugiej zaś była oknem na świat. Istotne i znaczące stawało się to, co się w niej działo. Ważni byli związani ze szkołą ludzie. Z tej strony, jak promienie słońca prześwitującego przez gęstwę listowia, docierały odgłosy lepszego świata. Uchylały się drzwi do świata wartości wyższych – wiedzy, nauki i kultury... W naturalny sposób chłonęli to moi rodzice i przesiąkały tym dzieci.
Przed wojną przyszło tam na świat pięcioro mojego rodzeństwa: najstarsza siostra Władzia urodziła się w 1921 roku, Ira - w 1923, Stach - w 1925, Janusz - w 1928, a Basia - w 1932. To miejsce ukształtowało klimat życia całej rodziny.
Znaczenie miała nie tylko bliskość natury, ale także, a może przede wszystkim środowisko szkoły, która z jednej strony stanowiła podstawę egzystencji, bo dawała pracę - Tatuś był w tej szkole woźnym - z drugiej zaś była oknem na świat. Istotne i znaczące stawało się to, co się w niej działo. Ważni byli związani ze szkołą ludzie. Z tej strony, jak promienie słońca prześwitującego przez gęstwę listowia, docierały odgłosy lepszego świata. Uchylały się drzwi do świata wartości wyższych – wiedzy, nauki i kultury... W naturalny sposób chłonęli to moi rodzice i przesiąkały tym dzieci.
Rodzice
posiadali licznych krewnych i przyjaciół, wydaje się jednak, że największy
wpływ wywarły na nich osoby związane z seminarium, a potem powstałym na jego
miejscu gimnazjum. Niektórzy z dyrektorów, profesorowie i ich żony,
przebywający tam czasowo wizytatorzy, a nawet uczniowie - pojedynczo i w
gromadzie.
Dyrektor
Gawędzki i jego żona byli dobrymi ludźmi, z dużą życzliwością odnosili się do
moich rodziców, choć mój ojciec był tylko woźnym. Ponieważ dobrze wypełniał
swoje obowiązki, dostąpił zaszczytu awansu na stanowisko starszego woźnego. Córki
państwa Gawędzkich bawiły się z moimi siostrami, Władzią i Ireną, często
przebywały w naszym domu, a nasza mama się nimi opiekowała. Jedna z nich,
Kalina Gawędzka, to znana dziennikarka, redaktorka pism młodzieżowych i
kobiecych. Druga została wziętym lekarzem, zamieszkała gdzieś zagranicą. Obie, tak jak
moje siostry, to już sędziwe panie. Nie wiem nawet, czy żyją.
Krótko
po wojnie, państwo Gawędzcy odwiedzili moich rodziców w naszym rodzinnym domu w Skępem,
ale było to raczej smutne spotkanie. Mama leżała chora. Rozmowa z gośćmi się
nie kleiła - "Nie wstępuje się dwa razy do tej samej rzeki".
W szczególny
sposób w dziejach rodziny zaznaczyła się Ewa Szelburg-Zarębina, znana pisarka,
autorka książek, głównie dla dzieci. W 1921 roku była matką chrzestną mojej
najstarszej siostry Władzi, wraz ze swoją matką, zresztą. Istnieje taka
rodzinna legenda, że epizod z życia mojej najstarszej siostry Władzi stał się
impulsem pewnego opowiadania. Jego bohaterką była mała dziewczynka z czerwonym
balonikiem, który wyrwał się jej z rąk i uleciał w przestworza. Ewa
Szelburg-Zarębina przez krótki okres mieszkała w Wymyślinie jako żona dyrektora seminarium, pana Ostrowskiego. Ale stało się tak, że
zakochała się w uczniu z ostatniego kursu – Zarembie. Uciekła nim do Warszawy i
wkrótce za niego wyszła. Nasza mamusia była powiernicą zarówno jej tajemnic,
jak i żałosnych skarg porzuconego.
Z
Warszawy do gimnazjum w Wymyślinie jako wizytator szkolny przyjeżdżał pan
Drewnowski. Latem spędzał tu wraz z całą rodziną swój urlop. Z jego synami
bawili się moi bracia i siostry. Dla tej znanej warszawskiej rodziny Wymyślin
był zapewne nic nie znaczącym epizodem, natomiast odcisnęli swój ślad w
historii Warszawy, w historii kraju. Cała rodzina w czasie wojny i okupacji
zamieszana była w działalność konspiracyjną, ich losy potoczyły się tragicznie.
Dziś żyje tylko Tadeusz Drewnowski, ówczesny kompan zabaw moich braci,
szczególnie Stacha, znany obecnie historyk literatury i pisarz, autor m. in.
cenionej biografii K. K. Baczyńskiego "Żołnierz, poeta, czasu
kurz..." i wydawca "Dzienników Marii Dąbrowskiej".
To było
pokolenie Siłaczek i Judymów, ludzi z poczuciem misji. Historyczny fakt. W pierwszych
latach odzyskanej niepodległości polskiej inteligencji przyświecał ten,
zapisany na kartach prozy Żeromskiego, imperatyw – w odległe zakątki
Rzeczypospolitej nieść kaganek oświaty. Skępe i jego okolica, a szczególnie to
miejsce zwane Wymyślinem, było właśnie jednym z takich zakątków. Tak to widzę.
W
seminarium w Wymyślinie uczyli się synowie zamożnych rodzin z okolicy. Dość
wcześnie ktoś (z nauczycieli?) zauważył, że woźny, Władysław Bobrowicz, ma
bardzo zdolne dzieci. Jednakże same zdolności nie gwarantowały wtedy szkolnej
kariery mojego rodzeństwa, potrzebne były pieniądze. Na czesne, na podręczniki
i zeszyty, na buty i szkolne mundurki. Tymczasem dzieci państwa Bobrowiczów dla
oszczędności w ciepłe wiosenne i letnie dni biegały boso. Ale na rodzinnych
zdjęciach moje siostry i bracia prezentują się dobrze. Władzia i Irena -
uczesane w warkocze, ozdobione wstążkami, w kolorowych sukienkach, na nogach mają białe skarpetki i
ładne, zapinane na guziczek, ciemne pantofelki. Na co dzień więc było może
biednie, ale… honorowo.
Później
wybuchła wojna...