TYLKO TYLE

niedziela, 29 kwietnia 2012

TAMTE LATA – TAMTE KLIMATY


Sięgam do starych notatek, zamierzam je tu zamieszczać. Nie da się zachować chronologii, a także uniknąć powtórzeń, ale muszę je mieć tu razem. Ten zapis pochodzi z roku dwutysięcznego. Nie żyją już Stach i Janusz. Żyją jeszcze siostry.

Mój brat Stanisław, w rodzinie zawsze nazywany Stachem, na emeryturze zajął się malowaniem. Wiedziałam, że był bardzo zdolny, ale malarstwo? O to go nie podejrzewałam. Myślałam, że zacznie pisać. Świetny opowiadacz historii. A jednak… Zaczął malować i wychodziło mu to całkiem dobrze. Kiedyś poprosiłam, by namalował nasz przedwojenny dom, którego nie dane mi było znać. Żeby odtworzył tamten dom i jego otoczenie, gdzie upłynęło dzieciństwo mojego starszego rodzeństwa. Dziś ten obraz wisi u mnie w pokoju. To moje miejsce magiczne.
Do roku 1939 moi bliscy żyli w malowniczej scenerii między jeziorem, nadjeziornym lasem, a ogrodem i klasztorem bernardynów, z kościołem w tle. Odizolowani po trosze od pospolitego życia poza murami seminarium. Szkolny teren był ogrodzony solidnym murowanym parkanem. Pokryty białym tynkiem, zwieńczony daszkiem z czerwonych dachówek i bramą prowadzącą do wnętrza stanowił dla mnie tajemniczy świat - po wojnie jako mała dziewczynka odwiedziłam go parę razy.
Przed wojną przyszło tam na świat pięcioro mojego rodzeństwa: najstarsza siostra Władzia urodziła się w 1921 roku, Ira - w 1923, Stach - w 1925, Janusz - w 1928, a Basia - w 1932. To miejsce ukształtowało klimat życia całej rodziny.
Znaczenie miała nie tylko bliskość natury, ale także, a może przede wszystkim środowisko szkoły, która z jednej strony stanowiła podstawę egzystencji, bo dawała pracę - Tatuś był w tej szkole woźnym - z drugiej zaś była oknem na świat. Istotne i znaczące stawało się to, co się w niej działo. Ważni byli związani ze szkołą ludzie. Z tej strony, jak promienie słońca prześwitującego przez gęstwę listowia, docierały odgłosy lepszego świata. Uchylały się drzwi do świata wartości wyższych – wiedzy, nauki i kultury... W naturalny sposób chłonęli to moi rodzice i przesiąkały tym dzieci.  
Rodzice posiadali licznych krewnych i przyjaciół, wydaje się jednak, że największy wpływ wywarły na nich osoby związane z seminarium, a potem powstałym na jego miejscu gimnazjum. Niektórzy z dyrektorów, profesorowie i ich żony, przebywający tam czasowo wizytatorzy, a nawet uczniowie - pojedynczo i w gromadzie.

Dyrektor Gawędzki i jego żona byli dobrymi ludźmi, z dużą życzliwością odnosili się do moich rodziców, choć mój ojciec był tylko woźnym. Ponieważ dobrze wypełniał swoje obowiązki, dostąpił zaszczytu awansu na stanowisko starszego woźnego. Córki państwa Gawędzkich bawiły się z moimi siostrami, Władzią i Ireną, często przebywały w naszym domu, a nasza mama się nimi opiekowała. Jedna z nich, Kalina Gawędzka, to znana dziennikarka, redaktorka pism młodzieżowych i kobiecych. Druga została wziętym lekarzem, zamieszkała gdzieś zagranicą. Obie, tak jak moje siostry, to już sędziwe panie. Nie wiem nawet, czy żyją.
Krótko po wojnie, państwo Gawędzcy odwiedzili moich rodziców w naszym rodzinnym domu w Skępem, ale było to raczej smutne spotkanie. Mama leżała chora. Rozmowa z gośćmi się nie kleiła - "Nie wstępuje się dwa razy do tej samej rzeki".

W szczególny sposób w dziejach rodziny zaznaczyła się Ewa Szelburg-Zarębina, znana pisarka, autorka książek, głównie dla dzieci. W 1921 roku była matką chrzestną mojej najstarszej siostry Władzi, wraz ze swoją matką, zresztą. Istnieje taka rodzinna legenda, że epizod z życia mojej najstarszej siostry Władzi stał się impulsem pewnego opowiadania. Jego bohaterką była mała dziewczynka z czerwonym balonikiem, który wyrwał się jej z rąk i uleciał w przestworza. Ewa Szelburg-Zarębina przez krótki okres mieszkała w Wymyślinie jako żona dyrektora seminarium, pana Ostrowskiego. Ale stało się tak, że zakochała się w uczniu z ostatniego kursu – Zarembie. Uciekła nim do Warszawy i wkrótce za niego wyszła. Nasza mamusia była powiernicą zarówno jej tajemnic, jak i żałosnych skarg porzuconego.

Z Warszawy do gimnazjum w Wymyślinie jako wizytator szkolny przyjeżdżał pan Drewnowski. Latem spędzał tu wraz z całą rodziną swój urlop. Z jego synami bawili się moi bracia i siostry. Dla tej znanej warszawskiej rodziny Wymyślin był zapewne nic nie znaczącym epizodem, natomiast odcisnęli swój ślad w historii Warszawy, w historii kraju. Cała rodzina w czasie wojny i okupacji zamieszana była w działalność konspiracyjną, ich losy potoczyły się tragicznie. Dziś żyje tylko Tadeusz Drewnowski, ówczesny kompan zabaw moich braci, szczególnie Stacha, znany obecnie historyk literatury i pisarz, autor m. in. cenionej biografii K. K. Baczyńskiego "Żołnierz, poeta, czasu kurz..." i wydawca "Dzienników Marii Dąbrowskiej".

To było pokolenie Siłaczek i Judymów, ludzi z poczuciem misji. Historyczny fakt. W pierwszych latach odzyskanej niepodległości polskiej inteligencji przyświecał ten, zapisany na kartach prozy Żeromskiego, imperatyw – w odległe zakątki Rzeczypospolitej nieść kaganek oświaty. Skępe i jego okolica, a szczególnie to miejsce zwane Wymyślinem, było właśnie jednym z takich zakątków. Tak to widzę.

W seminarium w Wymyślinie uczyli się synowie zamożnych rodzin z okolicy. Dość wcześnie ktoś (z nauczycieli?) zauważył, że woźny, Władysław Bobrowicz, ma bardzo zdolne dzieci. Jednakże same zdolności nie gwarantowały wtedy szkolnej kariery mojego rodzeństwa, potrzebne były pieniądze. Na czesne, na podręczniki i zeszyty, na buty i szkolne mundurki. Tymczasem dzieci państwa Bobrowiczów dla oszczędności w ciepłe wiosenne i letnie dni biegały boso. Ale na rodzinnych zdjęciach moje siostry i bracia prezentują się dobrze. Władzia i Irena - uczesane w warkocze, ozdobione wstążkami, w kolorowych  sukienkach, na nogach mają białe skarpetki i ładne, zapinane na guziczek, ciemne pantofelki. Na co dzień więc było może biednie, ale… honorowo.
Później wybuchła wojna...