TYLKO TYLE

poniedziałek, 28 maja 2012

FACEBOOK


Zwyczajnie fejsbuk albo fejs to miejsce, gdzie od pewnego czasu się zagnieździłam, bardziej niż gdzie indziej. Już nie rajcują mnie, jak kiedyś, portale literackie. Mam świadomość, że za nimi, za ich coraz młodszymi userami, nie nadążam. A fejsbuk, portal społecznościowy, daje szeroką możliwość oglądu rzeczywistości . I komentowania jej. Jeśli chcę. To "jeśli chcę" jest ważne.
Kiedy jakiś czas temu z wieloma wątpliwościami i wewnętrznymi oporami zarejestrowałam się tutaj, portal okazał się bardzo przyjazny. Polubiłam go. Tymczasem tak jak wszystko i ten portal się zmienia. Jest jak życie. Płynie, rozwija się, przekształca. System ewoluuje, wewnętrznie i zewnętrznie. Teraz nie wszystko mi tu pasuje jak wygodne buty, ale odnajduję się, tkwię i funkcjonuję. Mam swoje miejsce i swoich fejsbukowych przyjaciół.
Portal jest po trosze kroniką zdarzeń, które rejestruję, jest też samym zdarzeniem, tym co wypełnia mój czas. Podobnie jak każdy ujawniam swoje zainteresowania, preferencje, poglądy. I mam grono sympatycznych znajomych. Wybieram ich sama albo daję się wybierać, także pod kątem wewnętrznych podobieństw. Tak jest lepiej, nie lubię wchodzić w spory ani denerwować się czyimiś nienawistnymi poglądami. Ciekawa jestem świata innych ludzi, ale  spokój i harmonia, to jest to, co lubię najbardziej.

sobota, 26 maja 2012

TARGET

na ekranie telewizora twarze znanych aktorów z czołówek
wdzięczą się do mnie i przekonują
że koniecznie powinnam
wziąć kupić nabyć
dać się namówić
piękny antonio tego nie wie ale już dawno
ma u mnie przechlapane
lista się powiększa
zewsząd kuszą i mącą w głowie
celebryci a z nimi banki markety podejrzane fundacje
rossman uprzejmie prosi
kup misia kup misia kup misia
prawda
wierzę owsiakowico roku przyklejam nowe czerwone serduszko
ale czy od tego moje własne serce lepiej bije nie wiem
czy mam serce?
lekarz nie kwapi się z potwierdzeniem
tylko uśmiech młodego farmaceuty sprawia
że chyba je mam
nie czekam już na nic
wielka wygrana ani miłość do mnie nie trafi
za węgłem czai się ta z którą spotkać się nie chcę
jeszcze nie
wyłączam telewizor
mam książki
ciągle jeszcze kupuję nowe
nikt nie musi mnie namawiać
czytam
póki widzę jasność dnia
20.01.2012

WIESZ, KOKS...


Dawno napisane, wiele razy poprawiane...

Stara kobieta nerwowo krążyła po mieszkaniu, wyraźnie czegoś szukając. Co chwila podchodziła do regału, przekładała papiery na półkach z książkami, po raz kolejny przeglądała gazetę leżącą na wersalce, spoglądała na okienny parapet. Wyszła do kuchni. Tam zapewne też nic nie znalazła, bo kiedy wróciła do pokoju, bezradnie przysiadła na brzeżku fotela.
- Co ja zrobiłam? Gdzie są te kartki? Miałam je dziś przepisywać… Chciałam przecież… wreszcie… Ruda… Ciągle ją pamiętam, choć było to tak dawno i wiele się później zdarzyło. Wczoraj… Co ja robiłam wczoraj?
Po twarzy starej kobiety przebiegł skurcz. Coś sobie chyba przypomniała.
- Prawda! Wyrzucałam makulaturę, tyle mi się jej nagromadziło. Już nie dawałam rady. I właśnie wczoraj zachciało mi się porządków. Tak, bo kto by to potem po mnie… Uczniowskie zeszyty, wypracowania sprzed lat, gazety… Ale te kartki… miałam je zatrzymać… Gubię się.
Przez chwilę siedziała z opuszczonymi ramionami. W końcu wstała i poczłapała w głąb mieszkania.
- Koks, wstawaj! Idziemy na spacer.
Założyła kurtkę i sięgnęła po smycz. Obok niej pojawił się czarny kudłaty pies. Poruszał się leniwie.
- No, chodź, chodź! Wiem, ciężko ci się ruszać. Oboje jesteśmy starzy, wiem, co to znaczy. Ale musimy wyjść.
Pociągnęła psa do drzwi. Na dworze skierowała kroki do stojących w pobliżu pojemników na różnego rodzaju odpady. Stanęła przed tym z napisem „makulatura”. Zajrzała do środka.
- No tak… Już wywieźli. Żeby zawsze byli tacy szybcy, to nie. Akurat teraz. Gdzie oni to wywożą?
Pies lekko pociągnął smycz.
- Tak, Koks, już idziemy. Zaraz cię uwolnię.
Na łące pod lasem stara kobieta i pies dreptali to w tę, to w tę stronę. Pies obwąchiwał swoje miejsca i znaczył teren. Kobieta czasem mówiła coś jakby do siebie, czasem zagadywała psa.
- Wiesz, Koks, zawiodłam… nie sprostałam… Dawno temu, ale pamięć powraca… Czasem się tak zdarza... Czegoś w porę nie zrobimy albo zrobimy coś źle i już się biegu spraw nie da odwrócić.

***
Jeszcze tylko jeden dzień. Jutro mam zajęcia. Dość już tej głupiej roboty. Schylić się, podnieść, wrzucić na wagę. No, może trochę krzepy złapałem. Papier jest ciężki. Garba można dostać – jak mówi taki jeden starszy, co też tu ze mną pracuje. Nie ma go w tej chwili. Skoczył po piwo. Szef też gdzieś wybył. Chwila oddechu. Nie muszę się śpieszyć. Rzuciłem okiem na stos makulatury i luzem rozsypany szmelc.
– Co to?
Wśród brudnych gazet i kolorowych ulotek zobaczyłem jakieś luźne kartki, jak wyrwane z zeszytu. Zapisane odręcznym pismem. Zatrzymałem wzrok.
Dlaczego zacząłem czytać, sam nie wiem. Fragment jakiegoś pamiętnika? Próby pisarskie?
Dlaczego człowieka zawsze interesują cudze tajemnice?

***
W dzieciństwie bardzo chciałam mieć psa, ale… Wszystkie moje psy to te, których nie miałam. Puc i Bursztyn, Lassie, potem jeszcze inne… Zaczytywałam się w opowiadaniach o zwierzętach. Najwcześniej zachwyciłam się „Najmilszymi” Ewy Szelburg-Zarębiny. Te opowiadania czytała nam pani w „ochronce”, tak wtedy jeszcze mówiono. Ile miałam lat? Trzy, może cztery… Potem nauczyłam się czytać sama.
Gdzieś wokół mnie zawsze były psy, najczęściej te podwórkowe. Ale nie moje. Jedne łagodne, inne złe. Na łańcuchu lub biegające luzem, bez kagańca. Niektórych się bałam. Jeden ugryzł mnie boleśnie. Poszła fama, że być wściekły. Musiałam brać zastrzyki. Nie wiem, czy były potrzebne, bo chyba nie poddano psa badaniu, nie dał się złapać. Zastrzyki w brzuch, bałam się ich okropnie. Ale pan doktor mnie chwalił, że byłam dzielna. A tatuś woził do niego na sankach, bo właśnie spadł śnieg. Wkrótce przedszkole się skończyło, poszłam do pierwszej klasy.

***
Też lubię psy. Żaden na szczęście mnie nie ugryzł. Słyszałem niedawno w telewizji o wściekłych lisach. No, dobra, zastrzyków bym się może i bał. Ciągle mówią, że komuś tam grozi „seria bolesnych…”.
Lassie – znam, film i serial w telewizji oglądałem, chyba powtarzali. A w trzeciej klasie była taka lektura „Pies, który jeździł koleją”. Podobała mi się. Wolę jednak żywe zwierzaki. Moja cocker spanielka jest super.
Tekst na kartce się urywał. Szukałem dalszego ciągu. Chyba z nudów. Bo nie zapowiadało się nic szczególnego, może poza wzmianką o „ochronce”. Ochronka? Kiedy to było? Jakaś stara historia…
Ładny charakter pisma. Ale kto teraz pisze odręcznie, jak są komputery. Ktoś pewnie wyrzucił papiery po zmarłym, porządkując mieszkanie, znaczy, po zmarłej, bo to kobieta. Trochę niesamowite, trzymać w ręku zapiski kogoś, kogo już nie ma.

***
Rozległy leśny teren, na uboczu miasta. A pośród wysokich sosen drewniane parterowe pawilony. Można by je nazwać barakami, bo zewnętrznie bardzo je przypominały, ale wewnątrz były dobrze urządzone, jasne, przestronne, funkcjonalne, wyposażone w wygodne sprzęty. Dla młodszych i starszych dzieci, dla dziewczynek i chłopców. Chorych na gruźlicę. Zabudowania tworzyły zamknięty świat. Wszystko tu było, co miało służyć małym pacjentom. Obiekty niezbędne dla funkcjonowania sanatorium i ludzie, którzy tu pracowali.
W tym świecie co jakiś czas pojawiały się bezdomne psy. Pojawiały się i znikały, wędrowały gdzieś dalej, do zwykłych ludzkich domostw. Niektóre zostawały dłużej, bo znajdowały tutaj swoje przytulisko. Dzieci je hołubiły.
Królem przybłędów był Misiek. Jego historia toczyła się szczęśliwą ścieżką. Podobnie jak bywa z ludźmi, zawdzięczał to swemu wdziękowi i inteligencji. Ruda była inna. Musiała już od urodzenia niezłe cięgi od życia odebrać. Trzymała dystans. Kryła się po krzakach, warczała groźnie na przechodzących. Wszyscy się jej bali. Była tak wychudzona, że zdawało się, iż z trudem utrzymuje się na nogach. Jednak żyła. Jak sobie radziła na początku, nie wiadomo. Inne bezpańskie psy, które pojawiały się tu i znikały, umiały się podlizać, wkraść w łaski tego lub owego, w ten sposób zdobywały byle kąsek. Ruda nie zbliżała się do nikogo. Być może udawało się jej skraść porzucony ochłap, gdy nikt nie widział, bo ciągle istniała. Jej płowa sierść błyskała w gąszczu krzaków.

***
No tak, psy – pomyślałem i rozejrzałem się, czy szef się czasem nie wychyla zza węgła. Nie. Mogłem czytać dalej. Sprawdziłem tylko, czy mam w ręku wszystkie już kartki. Chyba tak. Wyrwane z jakiegoś starego zeszytu wyróżniały się pośród kolorowych folderów i starych gazet.
Po chwili wstałem, rozprostowałem nogi, musiałem się wysikać.
Potem pokręciłem się po placu, żeby z daleka było widać, że ktoś tu urzęduje. I wróciłem do moich kartek. Nie były numerowane, ale łatwo dopasowywałem kolejne. Na wszelki wypadek pogrzebałem jeszcze w stosie makulatury. Jakbym spodziewał się, że znajdę skarb.

***
W części drewnianych pawilonów mieszkali pracownicy. Tymczasowe miejsce pobytu, hotel po prostu. Pokoiki były małe, sześciometrowe „pojedynki” i dziewięciometrowe „półtoraki”. W tych ostatnich kwaterowano po dwie osoby. Samotnym żyło się tu dość wygodnie, gdy pojawiały się rodziny, było trudniej. Ograniczona przestrzeń, wspólna łazienka i toalety na korytarzu. Każdy chciał się stąd wyrwać. Ale na mieszkania spółdzielcze wtedy czekało się długo. Byli szczęściarze, którym szybciej udawało się wyprowadzić „do bloków” albo do nowo wybudowanego własnego domku, inni pozostawali wiecznymi rezydentami. W tym miejscu trudno było rozwinąć skrzydła, trzeba się liczyć z innymi, bardziej niż gdzie indziej.
Tylko jedna pani Irenka, stara, samotna emerytka, pozwoliła sobie na luksus posiadania psa. Ba! Nawet dwóch. Bezdomne, nieduże zwierzaki, które przyhołubiła, spały na dworze, pod jej oknem. Czasem brała je do domu. Współmieszkańcy się buntowali. Bo pchły, brud, może jakieś choroby. W dodatku jeden bywał agresywny. Ale na pokątne sarkania pani Irenka była głucha.
Pani Irenka… Tak właśnie, mimo jej wieku, wszyscy na nią mówili. Uważali za dziwaczkę, ale jakoś to do niej nie docierało. Kiedy wynurzała się ze swego zagraconego pokoiku na boży świat, psy ciągnęły za nią, nie odstępowały ani na krok. Wstrząsnęła mną jednak kiedyś wiadomość, że gdy jej suczka przypadkiem się oszczeniła, pani Irena sama zajęła się unicestwieniem miotu.
Gdy na terenie ośrodka pojawiła się Ruda, była nieznanym anonimowym psem. W dodatku złym. Głuchym warczeniem ostrzegała, żeby się do niej nie zbliżać. Chowała się po krzakach, rzadko wychodziła na otwartą przestrzeń. Wszyscy uważali, że zagraża dzieciom i dorosłym. Niejeden raz organizowano obławy, próbując ją złapać,. Ale jej udawało się jakoś wymykać z opresji. Mężczyźni spluwali ze złością. Nikt jej nie lubił. A mnie było jej żal.
Nie miałam jednak zamiaru się nią zajmować. Ani czasu, ani możliwości. Pewnego razu, mijając krzaki, w których się kryła, powiedziałam o niej „Ruda”. Przestała być anonimowa i coraz częściej o niej myślałam. Ruda! Ktoś bardzo musiał ją skrzywdzić. Czułam, że potrzebuje tylko dobroci, ciepłej ręki opiekuna. Ale jak mogłam jej pomóc, sama trochę bezdomna? Ledwie mieściłam się na swoich sześciu metrach powierzchni. Poza tym absorbowała mnie praca.

***
Ciekawe. Kim była ta kobieta? Bezdomna? Różnie się ludziom wiedzie. Ale pracowała, to znaczy nie była pacjentką. Kim więc była? Lekarką? Chyba nie. Pielęgniarką? Może. Ciekawe, czy znajdę odpowiedź na to pytanie.

***
Nie miałam sprecyzowanego planu, ale zaczęłam Rudej systematycznie podrzucać jedzenie. Kiedy widziałam ją gdzieś w krzakach za oknem, wychylałam się i rzucałam smakowity kąsek. Dopóki okno było otwarte, udawała, że jej nie ma. Zamykałam je więc i patrzyłam zza firanki. Wtedy dopiero wysuwała się ostrożnie, łapała pośpiesznie, co było, i chowała się z powrotem w bezpieczny cień. Nawet pracowicie obgryzając kość, czujnie rozglądała się wokół, ciągle niepewna tego, co ją może spotkać.
Z biegiem czasu moja stołowniczka przestała się mnie bać. Mogłam już nie zamykać okna, wychylałam się do niej. Przyzwyczajała się do mojego głosu i do tego, jak ją wołam. Ale gdy wychodziłam na zewnątrz, ciągle jeszcze nie pozwalała się zbliżyć, chroniła za drzewem albo nieopodal w kępach bzu. Mimo wszystko o określonym czasie zawsze była w pobliżu i już tak bardzo nie straszyła wszystkich w innych miejscach.
Miała gdzieś swoje legowisko, którego nie znałam. Bezdomne psy same sobie organizowały życie. Sanatoryjny teren był rozległy, były tu różne zakamarki. Skądś do mnie przybiegała i gdzieś wieczorem znikała.
Pewnego razu pozwoliła do siebie podejść i dała się pogłaskać. Czujna i drżąca poddawała się pieszczocie. Spotykałyśmy się pod moim oknem. Miska stała zawsze w tym samym miejscu, pod krzakiem bzu. Dawałam jedzenie i głaskałam, a ona, szczęśliwa, machała ogonem i lizała moją rękę. Stawała mi się coraz bliższa. Spotkały się dwie samotności. Do domu nie zapraszałam, na to była zbyt „dzika”. I ja za mało odważna. Mieszkańcy pawilonu niechętnym wzrokiem obserwowali moje zabiegi. Jednak brnęłam w to dalej. Oswoiłam ją. Czy to był kolejny mój błąd?
Dni mijały. Robiło się zimno. Któregoś dnia Ruda przydreptała z trudem wlokąc nogi, skomlała z bólu. Pomyślałam – jest już stara, od spania na zimnej ziemi dopadł ją pewnie reumatyzm. Miałam w domu jakieś swoje leki, zaczęłam więc kombinować, jak jej to podać. Wciskałam połówki tabletek w kawałki kiełbasy lub kaszanki, z płynnego żarcia łatwo je wyłuskiwała i wypluwała. Szły na marne. W końcu udało się, leki zaczęły działać. Przestała cierpieć i poruszała się z dawną sprawnością. Chyba była mi wdzięczna.

***
Dziwna to jednak kobieta. Co to, dawniej weterynarzy nie było? Z tym reumatyzmem może i miała rację. Psy chorują podobnie jak ludzie. Moja babcia też ma reumatyzm. Ta, co to pisała, też chyba nie była już młoda.

***
Przyszła wiosna, a Ruda gdzieś znikła. Rozglądałam się tu i tam. Wołałam. Nic z tego. Było mi smutno, ale sprawy zawodowe zajęły mnie w tym czasie bardziej niż zwykle. Zaproponowano mi wykłady. Wyjeżdżałam na zajęcia, wracałam późno. Dopiero, gdy kurs się skończył, znów zaczęłam panować nad swoim czasem wolnym.
Pewnego dnia, nieoczekiwanie, usłyszałam za oknem jakieś znajome dźwięki. To Ruda wołała mnie do siebie. Znalazła się! Przyszła. Nie sama. Przyprowadziła ze sobą… troje swoich dzieci. Znowu była wychudzona, ale jakaś taka dumna i szczęśliwa. Jednak potrzebowała pomocy i w swoim psim rozumie znalazła rozwiązanie. Miała nadzieję, że jej pomogę. Była wspaniałą matką, karmiła swoje szczeniaki, ale pokarmu miała coraz mniej. Cicho popiskiwała, jak ją ssały.
Znów miałam stołowniczkę i nowe mordki do żywienia. Musiałam odkarmić Rudą i zaopiekować się jej dziećmi. Szczeniaki były śliczne, każdy innej maści, ale z jakiegoś powodu strasznie cierpiały. Gdy wzięłam je na ręce i uważnie obejrzałam brzuszki, okazało się, że zaatakowane są przez jakieś pasożyty. To wszoły. Pobiegłam do apteki po szampon owadobójczy. Przemyciłam pieski do łazienki i po kolei wykąpałam. Owinięte w ręczniki suszyłam suszarką do włosów. Bałam się, że mogą tej kąpieli nie przeżyć. Brzuszek jednego smarowałam oxycortem, bo miał brzydko wyglądające czyraki. W końcu wyratowałam je z opresji i odkarmiłam. Radosne bawiły się ze mną. Ciepłe i przytulne nosiłam na rękach. I nie mogłam się z nimi rozstać.

***
Heh… Ta kobieta, choć trochę dziwna, na swój sposób wydała mi się sympatyczna. Może to jednak lekarka? Chyba nie miała swoich dzieci ani wnuków. Tak myśląc, przełożyłem kolejną kartkę. Może to już koniec? Mimo wszystko ciekaw byłem dalszego ciągu.

***
Powinnam coś zdecydować. Jednak odganiałam racjonalne podszepty. Tymczasem docierały do mnie coraz głośniejsze echa niezadowolenia. Że chowam te psy, a w tych warunkach i w tym miejscu nie powinnam.
W końcu ktoś podjął decyzję zamiast mnie.
Tego dnia znów wyjechałam na jakąś konferencję. Kiedy późnym popołudniem wróciłam do domu ani Rudej, ani jej szczeniaków w pobliżu nie było. Nie było ich nigdzie. Poczułam niepokój i pustkę.
Gdy stałam bezradna, rozglądając się wokół, jedna z mieszkających obok pań usłużnie zakomunikowała, co się stało. Wydawało mi się, że słyszę w jej głosie cień mściwej satysfakcji…
– Te psy nie mogły tu być i się rozmnażać! Szczeniaki zostały wywiezione do schroniska.
– A Ruda?
Na to pytanie nie od razu dostałam odpowiedź. Oczy rozmówczyni uciekły gdzieś w bok. Wzruszyła ramionami. Dopiero jakiś czas później poznałam prawdę.
– Pani przecież wie, jaka była… Zła. Nie dawała dojść do szczeniaków. Szczerzyła zęby i rzucała się na wszystkich. Wreszcie robotnicy zapędzili ja w krzaki, zarzucili jakąś płachtę, a potem…
– ???
– Pani…, rzucała się, szamotała, gryzła… Nie mogli sobie poradzić. Wściekli się i… łopatami… zatłukli… Wyrzucili gdzieś do lasu.
Patrząc na mnie dodała jeszcze.
– Przecież to tylko pies.

***
Ups. Tego nie przewidziałem... Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy pomyślałem o mojej suni. Że ktoś mógłby jej coś tak strasznego zrobić. Na szczęście jest bezpieczna, w domu, mama się nią opiekuje. Jest zdrowa i zadbana. Jak tylko wrócę, wyjdę z nią na spacer.
Doszedłem więc do końca historii i jak w kryminale rozwiązanie było zaskakujące. Smutne. Żal mi było i tego psa, i tej kobiety. Poznałem trochę jej myśli, choć nadal nie wiedziałem, kim była. Nagle dokonałem odkrycia, że właściwie to nigdy nie wie się wszystkiego o drugim człowieku.
Na ostatniej kartce, którą trzymałem w ręce, było już tylko kilka zdań.

***
Długo nie mogłam przyjść do siebie. Tak bardzo przywiązałam się do Rudej i jej dzieci. Te zwierzaki… To one oswoiły mnie. Dotkliwie przeżywałam stratę. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nawet praca nie dawała zapomnienia. Ciężar legł mi na sercu i nie dawał się usunąć. Ruda mi zaufała, a ja ją zawiodłam.

***
Heh… To już koniec…
Otrząsnąłem się. O rany, szef!
Wcisnąłem kartki do kieszeni i złapałem za związany sznurkiem pakiet.
- Tak jest, szefie – robi się!

wtorek, 22 maja 2012

PECHOWY DZIEŃ


Zawsze byłam roztargniona – coś zapominałam, coś gubiłam, czegoś nie zauważałam. Złościłam się na siebie, ale cóż… Trzeba było z tym żyć. Czasem jednak bywają zdarzenia, które martwią bardziej, niepokoją albo wręcz przerażają. Mam za sobą i takie doświadczenia. A dziś…
Wracałam do domu obciążona dwoma torbami zakupów, obydwie ręce zajęte. Gdy doszłam do mojej klatki w bloku, zobaczyłam wielkie żółte psisko. Siedział tuż przy drzwiach wpatrzony w głąb klatki. Nikogo tam nie było widać, pomyślałam - pewnie ktoś przyszedł w odwiedziny, a psu kazał warować na dworze. Wyjęłam klucz, z trudem przekładając obydwie torby do jednej ręki, wyciągnęłam się nad psim grzbietem, by sięgnąć do zamka. Psa się nie bałam, wyglądał na łagodnego, ale trudno było manipulować kluczem i odciągać ciężkie żelazne drzwi, w taki upał szczególnie oporne. Zacinają się systematycznie. Pamiętam jeszcze z fizyki, że metal się rozszerza.  Miałam nadzieję, że pies da się przekonać i zostanie na zewnątrz. Ale nie! Ledwie udało mi się drzwi uchylić, pierwszy wśliznął się do środka. Wśliznął - za dużo powiedziane, on ciężko się powlókł. Zrozumiałam – stary i niedołężny. Ale konsekwentny. Patrzyłam, jak wdrapywał się z trudem po schodach, przystając. W końcu i ja weszłam. Podobnie jak ten pies. Powoli osiągnęłam cel – drzwi mieszkania na pierwszym piętrze. A pies pokuśtykał dalej. W bloku są cztery piętra.
Tadeusz był w domu, szykował się właśnie do "swojego" wyjścia. Nie zawsze daje radę, często czuje się gorzej, wtedy ja odbieram gazety z kiosku. Dziś postanowił się przemóc. Opowiedziałam mu o żółtym psisku, uprzedzając, żeby się nie zdziwił, gdy spotka go na schodach.
Kiedy był już gotowy, tradycyjnie razem z nim podreptałam do drzwi, żeby je potem zamknąć na łańcuch. I co się okazało? Pies stał pod naszymi drzwiami i obwąchiwał je. Widać było, że chętnie wszedłby do środka, ale Tadeusz go zniechęcił. Ja zaś wróciłam do rozpakowywania zakupów i za chwilę siedziałam przy swoim laptopie. Było cicho. Nagle dzwonek do drzwi. Co jest? Tadeusz ? Za wcześnie. Otwieram – sąsiadka. W wyciągniętej ręce trzyma… pęk moich kluczy.
- Czy to może pani klucze? Były w zamku drzwi wejściowych.
- O boże!!! Moje!!! To wszystko przez tego psa…
- Właśnie - ona na to. Co to za pies? Schodził teraz do piwnicy.
Opowiedziałam historię mojego spotkania przy drzwiach. Skonfundowana, jeszcze raz podziękowałam, że się domyśliła i przyniosła mi moją własność.Potem długo nie mogłam odreagować zdarzenia. Niby ten pies trochę mnie usprawiedliwiał, ale co to będzie, jeśli tak  przytrafiać będzie mi się częściej???
Tadeuszowi nie zamierzałam nic mówić. On by się dopiero zdenerwował. Czekałam na jego powrót. Okazało się, że pech nie całkiem się skończył. Tym razem nie mnie dotyczył.
Oprócz gazet Tadeusz miał jeszcze kupić chleb, tak się umówiliśmy. Piekarnia jest na trasie jego wędrówki. Alpejski i razowy wieloziarnisty. Gdy wrócił, już w drzwiach odbieram od niego reklamówkę, niosę do kuchni, żeby wyjąć chleb. Alpejski? Jest.
- A wieloziarnisty gdzie, Tadziu?
- Jak to? Przecież kupiłem. Musi być.
Alpejski wyjęty, reklamówka pusta.
Teraz on jest zdenerwowany. Co się mogło stać? Zostawiłem w sklepie? Głośno się zastanawia. - A może… Jak siedziałem na ławce, co to zawsze na niej odpoczywam… Coś wyjmowałem z teczki, przekładałem… Może mi wypadł...
Tak mogło się zdarzyć. Tadeusz ma słaby wzrok i brakuje mu dobrej orientacji przestrzennej.
Gnębiło go to i po jakimś czasie namawia mnie - Może byś poszła tam, koło ławki, na której siadam, wiesz, która to. Jeśli mi wypadł, to może jeszcze gdzieś leży?
Co mi tam, wybierałam się właśnie do koleżanki, pójdę tamtędy.
Nie leżał. Nawet jeśli tak było, że wypadł, to już ktoś się nim zaopiekował. Ptaki, koty, psy albo i ludzie…
Nurtowało mnie jeszcze, co z tym psem. Ale gdy wychodziłam nie było już po nim ani śladu. Nie wiem, co się z nim w końcu stało.Trochę mi było jego żal. 

poniedziałek, 21 maja 2012

MUSZĘ...


„Muszę się wyciszyć” – tak powtarza często jedna z moich znajomych. Trochę mnie to bawi. Bo… niewiele znaczy. Wczoraj jednak zamierzałam się tym powiedzeniem posłużyć w stosunku do samej siebie. Nie, to nie znaczy że pokrzykiwałam na kogokolwiek. Może tak nawet byłoby lepiej, gdybym swoje emocje umiała wykrzyczeć. Tymczasem byłam tylko rozdygotana wewnętrznie. Drążące mnie podskórne napięcia nie pozwoliły spać. Po ciężkiej, bezsennej nocy w niedzielę wstałam późno, w dodatku całkiem „połamana”. Z trudem ruszyłam z miejsca. Tych parę kroków z mojego pokoju do łazienki, do kuchni czy pokoju Tadeusza sprawiało kłopot. Mój kręgosłup się buntuje, jest przy okazji bardzo chimeryczny, jednego dnia z trudem wlokę nogę za nogą, innego jest całkiem całkiem. Jednak powinnam się sobą zająć. Mam już skierowanie na prześwietlenie i do przychodni rehabilitacyjnej. Ale kiedy to załatwię, nie wiem. Trochę potrwa.
Dlaczego jednak tak zapragnęłam „się wyciszyć”? To sprawa Wiosennego Święta Poezji, imprezy którą sama wywołałam, zaplanowałam i prowadziłam, przy niewielkim wsparciu kilku osób. Ilu dokładnie? Trzech… czterech… Program i jego oprawa na mojej głowie. Obmyślić scenariusz, zaprosić ludzi, kogoś do czegoś namówić, przekonać… Główną częścią uroczystości był IX Otwocki Turniej Jednego Wiersza. Dziewiąty… Chciałabym dotrwać jeszcze do dziesiątego. Ba!
A co się teraz udało, a co nie, może jeszcze opowiem…

czwartek, 17 maja 2012

PISZ OPOWIADANIA?


Wczoraj moja znajoma obdarzyła mnie komplementem. Napisała na czacie: „Nie baw się, tylko pisz opowiadania. Ty sobie nie zdajesz sprawy, że opowiadania piszesz lepsze niż wiersze, na większym luzie”.
Wolałabym, żeby doceniała też moje wiersze. Napisałam ich więcej, opowiadań tylko kilka. Ale Wanda swoje oceny wypowiada dość arbitralnie i kategorycznie, czasem z wyczuwalnym poczuciem wyższości. Przy jednym z moich wierszy napisała coś takiego, co mnie zdołowało. Pewnie miała rację, a ja powinnam może docenić szczerość.
To było tak. Nie byłam w najlepszym nastroju, napisałam coś takiego i zamieściłam w Liternecie.

Nie ten target

na ekranie telewizora twarze znanych aktorów z czołówek
wdzięczą się do mnie i przekonują
że koniecznie powinnam
wziąć kupić nabyć
dać się namówić
piękny antonio nie wie że już dawno
ma u mnie przechlapane
lista się powiększa
zewsząd kuszą i mącą w głowie
celebryci  banki markety podejrzane fundacje
rossman uprzejmie prosi
kup misia kup misia kup misia
prawda
co roku przyklejam sobie
nowe czerwone serduszko
ale czy od tego moje własne serce lepiej bije nie wiem
lekarz nie kwapi się z potwierdzeniem
tylko uśmiech młodego farmaceuty sprawia
że chyba je mam
nie czekam już na nic
wielka wygrana ani miłość do mnie nie trafi
za węgłem czai się ta z którą spotkać się nie chcę
jeszcze nie
wyłączam telewizor
mam książki
ciągle jeszcze kupuję nowe
nikt nie musi mnie namawiać
czytam
póki widzę jasność dnia

20.01.2012

I komentarz Wandy:
I kwita. Wiersz nie powinien być jedynie opisem sytuacji. Musi być w nim ukryte coś, co nie jest tak oczywiste.

Po tym komentarzu zdecydowałam się usunąć z Liternetu wszystkie swoje teksty, poza jednym. Nie jestem odporna na krytykę? Inaczej. Ciągle brak mi trwałego poczucia własnej wartości, jest chwiejne, łatwo leci w dół.

Faktem jest, że Wanda ma instynktowne wyczucie sensu, obce są jej sentymentalne emocje i zwykła empatia. Mnie z kolei jej intelektualny chłód trochę paraliżuje.
Pisz opowiadania? Hmm… Pisać trzeba po coś albo z jakiegoś powodu. Nie mam teraz takiej motywacji. A wiersz? Chyba go pozostawię tak, jak jest, może tylko zmienię tytuł...